Wspólnota mieszkaniowa postanowiła, po 10 latach istnienia, odseparować się od wielkomiejskiego plebsu i teren bloku ogrodziła płotem. Zrobiła to tak skutecznie, że przy okazji uniemożliwia wejście do popularnej wśród mieszkańców grodzonego apartamentowca kawiarni. Kolejny dowód na to, że grodzenie osiedli to absurd, który powinien zostać zakazany.
Grodzenie osiedli zawsze uważałem za absurd. O ile mogę zrozumieć to w przypadku podmiejskich enklaw, gdzie ogrodzenie uniemożliwia wstęp na osiedle dzikich i krwiożerczych istot (np. sarenek, dzików czy komorników sądowych), o tyle w mieście to rozwiązanie fatalne. Fatalne, bo – na co zwraca uwagę wielu specjalistów od architektury miejskiej – rozczłonkowuje zurbanizowaną przestrzeń, tworząc odizolowane wysepki. Wysepki, które inni mieszkańcy muszą omijać, nadkładając nieraz wiele drogi, aby dostać się do punktu docelowego.
Mimo to wciąż wielu deweloperów jako zaletę sprzedawanych inwestycji podaje fakt, że są one ogrodzone. Dla mieszkańców ma to oczywiście swoje zalety, choćby w zakresie mniejszego ruchu na osiedlowej uliczce. Ale takie osiedla to, niestety, często smutnie puste rewiry, w których nawet nie otworzy się Żabka czy inna franczyza – bo liczba potencjalnych klientów jest siłą rzeczy ograniczona do osób znających kod do domofonu. Mimo to grodzenie osiedli wciąż jest popularne.
Grodzenie osiedli – absurd, którego powinni zabronić
Tymczasem grodzenie osiedli dotarło i do mojej wspólnoty mieszaniowej. Kiedy 10 lat temu budowano mini-osiedle składające się z trzech względnie wysokich budynków, nikt budową płotu się nie przejmował. Do czasu, niestety. W zeszłym roku stwierdzono, że żywopłot ogradzający parking to za mało, więc otoczono go tandetnym, zielonym ogrodzeniem zaopatrzonym w tabliczkę „TEREN PRYWATNY”. To jeszcze można było zaakceptować (pomijając względy estetyczne), ale przełom roku przyniósł nowe, zaskakujące rozwiązanie.
Blok w całości został ogrodzony takim samym, zielonym ogrodzeniem. Wejście zagrodziła furtka z eleganckim znakiem, który widzicie na zdjęciu tytułowym. Dziwić się można tylko, że autorzy tego dystyngowanego szyldu nie dodali „wejście grozi śmiercią”, albo czegoś podobnego.
Co więcej, ogrodzenie zostało zrobione po linii najmniejszego oporu do tego stopnia, że… zablokowano wejście do popularnej wśród moich sąsiadów kawiarenki. Tam, gdzie jeszcze niedawno można było wypić dobrą kawę i zjeść serniczek, relaksując się na świeżym powietrzu, dziś stoi to:
Po pierwsze: tak, to płot biegnący równolegle do ściany bloku sąsiedniego. Po drugie: tak, dobrze widzicie, do kawiarni furtki już brakuje. Powód? Prozaiczny, przecież kawiarnia znajduje się w bloku sąsiednim, a więc u wrogów w innej wspólnocie. Szkoda tylko, że na braku furtki ucierpią zarówno właściciele kawiarni (znajdującej się przecież po sąsiedzku), jak i moi sąsiedzi.
Ciekaw tylko jestem, kto na tym wygrał? Oprócz firmy, która zajmuje się montażem paskudnego ogrodzenia , wszyscy są stratni. Ja, bo muszę nadłożyć drogi, aby zjeść serniczek (i nie mówcie, że dzięki temu schudnę). Sąsiedzi, bo też muszą nadłożyć drogi. Właściciele kawiarni, bo mogą stracić część klientów. Okoliczni mieszkańcy, którzy będą musieli chodzić naokoło np. do pobliskiego, świetnie wyposażonego sklepu mięsnego.
To jaki jest w tym sens? A może jestem przewrażliwiony, bo nic tak nie powinno mnie cieszyć, jak kilka metrów ogrodzenia dającego złudzenie bezpieczeństwa? A jakie jest Wasze zdanie na temat grodzenia miejskich osiedli?