Jednym z najbardziej toksycznych zjawisk współczesnego internetu jest trend przenoszenia kwestii lokatorskich do internetu. Od paru lat sieć podbijają grupki mieszkańców Ursynowa, poszczególnych osiedli, blokowisk, a nawet klatek schodowych.
Choć dla ich mieszkańców są tam omawiane sprawy niewątpliwie wagi co najmniej osiedlowe, toksyczne dyskusje, debaty, przepychanki słowne, a wreszcie nawet groźby powództw cywilnych czy wzywania policji sprawiają, że grupy osiedlowo-lokatorskie potrafią zamieniać się w prawdziwe piekło. I nie ma znaczenia, czy mówimy o blokowisku w stylu lat 80., czy świeżo oddane do użytku budynki, na które wprowadzają się ludzie zamożni czy inteligencja, od których teoretycznie powinno oczekiwać się innego standardu zachowań.
Szczerze mówiąc to właśnie ta inteligencja zamienia te grupki w piekło najbardziej. Kiedyś byłam świadkiem dyskusji, w której pani na poziomie, oczytana, zawód artystyczny, z Ursynowa przez kilkadzadziesiąt postów postów wykłócała się na temat sadzonych w dzielnicy drzewek. Kilka dni wcześniej rozstaw śmietników, jeszcze kilka dni wcześniej parkingi. Każda bieżąca sprawa osiedla musi zostać przedyskutowana i każda jest oczywiście problemem.
Grupki osiedlowo-lokatorskie na Facebooku – pierwszy krok do wojny
Fanatyczni społecznicy z potrzebą zrecenzowania każdego krzaczka są tylko wierzchołkiem góry lodowej, bo na grupkach osiedlowo-lokatorskich nie brakuje zjawisk, które powszechnie bawią nas w całym internecie. Nie brakuje więc wyłudzania Słodziaków i roszczeniowości z tytułu tzw. horych curek (to nie błąd ortograficzny, zjawiskiem „mam horom curke” polski internet swego czasu określił życzeniową postawę części społeczeństwa, które z tytułu zupełnie normalnych problemów dla każdego z nas, stara się wyżebrać w sieci świadczenia materialne i niematerialne).
Problem, taki prawdziwy, zaczyna się w sytuacji, gdy grupki lokatorsko-osiedlowe na Facebooku zaczynają przyjmować kształt plemienny. Zwykle zaczyna się niewinnie, grupa rodzi się z tytułu przedłużającego się remontu albo konieczności informowania o spotkaniach rady osiedla. Bardzo szybko schemat wędruje w kierunku piętnowania zachowań sąsiedzkich, a docelowo – oczywiście – awantury. Na najbardziej radykalnych grupach natrafić można na wyzwiska i wrzucanie dowodów niewierności małżeńskiej, choć na ogół sprowadza się to do sporów ideologiczno-trawnikowo-śmietnikowych.
Kojarzycie zapewne sąsiedzkie apele o ciszę rozwieszane w windzie, które często pisane są tak pretensjonalnym i egzaltowanym językiem, że w połowie lektury zaczynacie kibicować z całego serca sąsiadowi, który lubi na cały regulator rozkręcić wybrane płyty Kazika Staszewskiego? To zwykle dramatyczne wyjątki. Facebookowe grupki lokatorskie przyjmują postać, w które tego typu apele przyjmują niemal charakter periodyku. Co jest trudne i nieprzyjemne w lekturze, psuje atmosferę w społeczności, a docelowo może nawet prowadzić do linczu.
Sąsiedztwo było o wiele prostszą sprawą w czasach, gdy nie było Facebooka. Powoli nieposiadanie facebookowej grupy mikrospołeczności jest w Warszawie uważane za bardzo poważne niedopatrzenie. I choć wydawałoby się, że właśnie ta samorządność lokalna jest naszą przyszłością, bardzo szybko idzie poznać naszych sąsiadów z naprawdę najgorszej strony.
Pretensje i zarazem pretensjonalność, miliony fikcyjnych problemów, omawianie każdej drobnostki i nagle sąsiad pijaczek spod 14-tki, który z internetu akurat nie korzysta, wydaje się być najprzyzwoitszym lokatorem naszej małej, osiedlowej społeczności. Szczęśliwy człowiek.