Klasa średnia biednieje
Poszło o artykuł w łódzkim wydaniu Gazety Wyborczej, okraszony tytułem: „Nie wiem, jak powiedzieć córce, że nie będzie już chodzić na konie. Tak biednieją Polacy”. Puszczony w obieg na Twitterze przez użytkownika o pseudonimie Timur Chromy (z komentarzem: nie wiem jak powiedzieć synowi że nie będziemy już polować na bażanty) szybko zdobył popularność na tym medium społecznościowym. Zaczęły się komentarze w stylu „Gazeta Wyborcza jest coraz bardziej odleciana”, „niech chodzi na koniki polne”, „nie wiem jak powiedzieć córce że ośmiorniczki będą teraz raz na dwa tygodnie” czy „normalnie: młoda nie stać nas, możesz sobie oszczędzać i będziesz dalej chodzić na konie”.
Tytuł tekstu spotkał się też z reakcją posłanki Nowej Lewicy Anny Marii-Żukowskiej, która wkleiła go, napisała „w redakcji bez zmian” i dodała kolejny tytuł z innego numeru tej samej gazety: „Już nie biorę długich kąpieli, manikiur raz na dwa miesiące, naczynia zmywam w zlewie. Drożyzna dopadła klasę średnią”. Potem wyjaśniała, że kpi z nagłówka, a nie z ludzi. I zgoda, że GW często wypacza sens swoich tekstów poprzez przejaskrawione nagłówki albo po prostu kuriozalne human stories (słynne „Zarabiają 12 tysięcy złotych, a cerują skarpetki"), bywa też tak że pochyla się nad typowymi problemami pierwszego świata („Zrezygnowałem z nowego range rovera”). Tylko czy opisanie rozterek kobiety, która nie ma już pieniędzy na opłacenie hobby swojej córki również zasługuje na wyszydzenie? Szczególnie, że z treści artykułu wynika, że jego bohaterce na skutek kryzysu znacznie spadły dochody i dziś musi utrzymać się z pensji wynoszącej około 3000 złotych miesięcznie. Ale lwia część komentujących wolała oprzeć się jedynie na lekturze tytułu.
Hobby staje się luksusem
Jest czymś oczywistym, że inflacja pogłębia biedę i należy bardzo mocno pochylać się nad problemami tych, którzy mają realny problem z przetrwaniem do pierwszego i zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Ale to nie oznacza, że trudne sytuacje nie dzieją się w domach osób będących w nieco lepszej sytuacji materialnej. Zapewnienie dzieciom uczestnictwa w dodatkowych zajęciach pozalekcyjnych w Polsce po przemianach ustrojowych stało się jednym z głównych celów dobrego rodzicielstwa. I wcale nie chodzi o (również opisywanych w jednym z tekstów w "GW") rodziców wysyłających swoje pociechy na cztery różne zajęcia w tygodniu (od lekcji dubbingu po kurs kitesurfingu). Wszak przecież w realnym życiu często rodzice rezygnowali ze swoich własnych przyjemności tylko po to, żeby dziecko choć w jednej dziedzinie mogło rozwijać się bardziej niż pozwala na to publiczna edukacja.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
Sam wiem z jak dużymi wyrzeczeniami wiązało się w latach 90-tych opłacanie przez moich rodziców lekcji angielskiego dla małego Macieja. Dziś znam ten język bardzo dobrze w dużej mierze dzięki nim i dzięki temu, że woleli z czegoś zrezygnować, by zainwestować w mój rozwój. Tymczasem w 2022 roku w wielu domach należących do polskiej klasy średniej właśnie zapadają decyzję o tym, że taką dodatkową edukację trzeba będzie przerwać. Bo rodzice już nie mają z czego więcej rezygnować, żeby pokryć koszty realizacji pasji przez swoje dziecko. Czy mówimy o jeździe konnej (która wcale nie musi być nieprzyzwoicie droga) czy nauce obcego języka czy też gry na pianinie. Każda taka decyzja o rezygnacji wiąże się z trudną rozmową rodzica z dzieckiem. Naprawdę jest to powód do szyderczego śmiechu?
To zgubne myślenie
Z komentarzy kpiących z problemu kobiety, której historię opisała "Gazeta Wyborcza", można odnieść wrażenie że w dzisiejszych kryzysowych czasach właściwie wszyscy powinni ograniczyć swoje życie do egzystencjalnego minimum. Wszak są ludzie, którzy zbiednieli tak mocno, że wstydzić powinni się ci mówiący, że muszą rezygnować z różnego rodzaju przyjemności. Problem w tym, że na owe „przyjemności” (ujmuję to w cudzysłów, bo nie wiem czy to dobre określenie na zwykłe dążenie do samorealizacji dzieci i nastolatków) te osoby często ciężko pracowały przez całe życie i wykreowały w sobie (często słusznie) wrażenie, że mogą sobie na to pozwolić właśnie dlatego, że włożyły w budowę swojej sytuacji materialnej nieco więcej wysiłku niż inni. Tymczasem publiczne linczowanie w sieci tych osób tylko dlatego, że głośno powiedziały o powodzie swojej frustracji, zaczyna niebezpiecznie przypominać tok myślenia charakterystyczny dla słusznie minionego systemu. Czyli: wszystkim po równo, nawet jeśli wszystkim byłoby marnie. Osobiście wolałbym, by w XXI wieku była i przestrzeń dla pomoc dla najuboższych, i na współczucie wobec tych, którym kryzys odbiera dorobek wielu lat ciężko przepracowanego życia.