Ogromna inflacja sprawia, że w Polsce klasa średnia biednieje. Należący do niej ludzie oczywiście nie mają takich problemów jak ci, których obecna sytuacja spycha niebezpiecznie blisko granicy skrajnego ubóstwa. Ale to nie oznacza, że nie mają oni prawa do opowiadania o swoich problemach. Tymczasem można odnieść wrażenie, że ubożejąca klasa średnia to dla części lewicowego internetu okazja do urządzenia sobie festiwalu szydery.
Klasa średnia biednieje
Poszło o artykuł w łódzkim wydaniu Gazety Wyborczej, okraszony tytułem: „Nie wiem, jak powiedzieć córce, że nie będzie już chodzić na konie. Tak biednieją Polacy”. Puszczony w obieg na Twitterze przez użytkownika o pseudonimie Timur Chromy (z komentarzem: nie wiem jak powiedzieć synowi że nie będziemy już polować na bażanty) szybko zdobył popularność na tym medium społecznościowym. Zaczęły się komentarze w stylu „Gazeta Wyborcza jest coraz bardziej odleciana”, „niech chodzi na koniki polne”, „nie wiem jak powiedzieć córce że ośmiorniczki będą teraz raz na dwa tygodnie” czy „normalnie: młoda nie stać nas, możesz sobie oszczędzać i będziesz dalej chodzić na konie”.
Tytuł tekstu spotkał się też z reakcją posłanki Nowej Lewicy Anny Marii-Żukowskiej, która wkleiła go, napisała „w redakcji bez zmian” i dodała kolejny tytuł z innego numeru tej samej gazety: „Już nie biorę długich kąpieli, manikiur raz na dwa miesiące, naczynia zmywam w zlewie. Drożyzna dopadła klasę średnią”. Potem wyjaśniała, że kpi z nagłówka, a nie z ludzi. I zgoda, że GW często wypacza sens swoich tekstów poprzez przejaskrawione nagłówki albo po prostu kuriozalne human stories (słynne „Zarabiają 12 tysięcy złotych, a cerują skarpetki„), bywa też tak że pochyla się nad typowymi problemami pierwszego świata („Zrezygnowałem z nowego range rovera”). Tylko czy opisanie rozterek kobiety, która nie ma już pieniędzy na opłacenie hobby swojej córki również zasługuje na wyszydzenie? Szczególnie, że z treści artykułu wynika, że jego bohaterce na skutek kryzysu znacznie spadły dochody i dziś musi utrzymać się z pensji wynoszącej około 3000 złotych miesięcznie. Ale lwia część komentujących wolała oprzeć się jedynie na lekturze tytułu.
Czy ktoś z komentujących w ogóle czytał ten tekst, czy zatrzymał się na tytule? :-) https://t.co/UF3y03r3fv pic.twitter.com/XI0Yu3Vhud
— Michał Wróblewski (@wroblewski_m) November 28, 2022
Hobby staje się luksusem
Jest czymś oczywistym, że inflacja pogłębia biedę i należy bardzo mocno pochylać się nad problemami tych, którzy mają realny problem z przetrwaniem do pierwszego i zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Ale to nie oznacza, że trudne sytuacje nie dzieją się w domach osób będących w nieco lepszej sytuacji materialnej. Zapewnienie dzieciom uczestnictwa w dodatkowych zajęciach pozalekcyjnych w Polsce po przemianach ustrojowych stało się jednym z głównych celów dobrego rodzicielstwa. I wcale nie chodzi o (również opisywanych w jednym z tekstów w „GW”) rodziców wysyłających swoje pociechy na cztery różne zajęcia w tygodniu (od lekcji dubbingu po kurs kitesurfingu). Wszak przecież w realnym życiu często rodzice rezygnowali ze swoich własnych przyjemności tylko po to, żeby dziecko choć w jednej dziedzinie mogło rozwijać się bardziej niż pozwala na to publiczna edukacja.
Sam wiem z jak dużymi wyrzeczeniami wiązało się w latach 90-tych opłacanie przez moich rodziców lekcji angielskiego dla małego Macieja. Dziś znam ten język bardzo dobrze w dużej mierze dzięki nim i dzięki temu, że woleli z czegoś zrezygnować, by zainwestować w mój rozwój. Tymczasem w 2022 roku w wielu domach należących do polskiej klasy średniej właśnie zapadają decyzję o tym, że taką dodatkową edukację trzeba będzie przerwać. Bo rodzice już nie mają z czego więcej rezygnować, żeby pokryć koszty realizacji pasji przez swoje dziecko. Czy mówimy o jeździe konnej (która wcale nie musi być nieprzyzwoicie droga) czy nauce obcego języka czy też gry na pianinie. Każda taka decyzja o rezygnacji wiąże się z trudną rozmową rodzica z dzieckiem. Naprawdę jest to powód do szyderczego śmiechu?
To zgubne myślenie
Z komentarzy kpiących z problemu kobiety, której historię opisała „Gazeta Wyborcza”, można odnieść wrażenie że w dzisiejszych kryzysowych czasach właściwie wszyscy powinni ograniczyć swoje życie do egzystencjalnego minimum. Wszak są ludzie, którzy zbiednieli tak mocno, że wstydzić powinni się ci mówiący, że muszą rezygnować z różnego rodzaju przyjemności. Problem w tym, że na owe „przyjemności” (ujmuję to w cudzysłów, bo nie wiem czy to dobre określenie na zwykłe dążenie do samorealizacji dzieci i nastolatków) te osoby często ciężko pracowały przez całe życie i wykreowały w sobie (często słusznie) wrażenie, że mogą sobie na to pozwolić właśnie dlatego, że włożyły w budowę swojej sytuacji materialnej nieco więcej wysiłku niż inni. Tymczasem publiczne linczowanie w sieci tych osób tylko dlatego, że głośno powiedziały o powodzie swojej frustracji, zaczyna niebezpiecznie przypominać tok myślenia charakterystyczny dla słusznie minionego systemu. Czyli: wszystkim po równo, nawet jeśli wszystkim byłoby marnie. Osobiście wolałbym, by w XXI wieku była i przestrzeń dla pomoc dla najuboższych, i na współczucie wobec tych, którym kryzys odbiera dorobek wielu lat ciężko przepracowanego życia.