Kobieta pozywa lekarza, który miał tylko dokonać zabiegu in vitro, a okazał się jej ojcem… Dobrze się domyślacie

Zbrodnia i kara Zdrowie Dołącz do dyskusji (220)
Kobieta pozywa lekarza, który miał tylko dokonać zabiegu in vitro, a okazał się jej ojcem… Dobrze się domyślacie

Ciekawość zabiła kota – a w tym przypadku doprowadziła do tego, że pewna Amerykanka poznała tożsamość swoich przodków. Po wysłaniu próbek swojego DNA do Ancestry.com, dowiedziała się na przykład, że nie jest córką człowieka, który ją wychowywał. W takich sytuacjach wszyscy patrzą wymownie na matkę, ale i ta jest niewinna. Za wszystko odpowiada wyjątkowo sprytny – i podły – lekarz.

Ancestry.com to jedna z tych stron, na których poznać można własnych przodków. Można im nawet wysłać próbki swojego DNA, by dowiedzieć się czegoś ciekawego o swoich praszczurach. Kelli Rowlette postanowiła sprawdzić, gdzie tkwią korzenie jej rodziny. Może któryś z jej pradziadków zajmował miejsce w Kongresie? Może była spokrewniona z ludźmi, którzy zajmowali się budową Kapitolu? A może byli to ci sami ludzie, wymiotowali żółcią na tym samym statku, co przodkowie Donalda Trumpa. Historia jednak lubi płatać bardzo nieprzyjemne figle. Ancestry.com odesłało jej jednak nazwisko „Mortimer”, które głuchym echem odbiło się w głowach jej rodziców.

W ten sposób cała trójka dowiedziała się, że ojcem Kelli jest lekarz od płodności, który pomagał jej matce zajść w ciążę. W tym wypadku dość dosłownie – podczas procedury zapładniania jajeczka dostarczył mnóstwo materiału genetycznego w formie spermy. Zapomniał tylko o tym fakcie powiadomić zarówno Sally Ashby (matkę kobiety), jak i jej ówczesnego męża, Howarda. Teraz sprawą ma zająć się sąd.

Historię przytacza Fox News.

Lekarz ojcem dziecka

Gerald E. Mortimer – bo tak nazywał się sprytny doktor – zamiast użyć spermy z banku, dodał swojej do całej puli coś od siebie. 85% materiału genetycznego miało pochodzić od męża kobiety, 15% od dawców. Jak się okazało, nie użył ani jednej, ani drugiej. Co ciekawe, małżeństwo poczęło drugie dziecko parę lat później, tym razem bez pomocy medycznej, chociaż lekarza odwiedzała w dalszym ciągu, nieświadoma krzywdy, którą jej wyrządził.

Rzecz jasna, Rowlette nie ma zamiaru zostawić sprawy w ten sposób i wraz z rodzicami pozywają jego – oraz klinikę, w której pracuje – o lekarskie nadużycie. Opublikowali również liczącą czternaście stron skargę na takie skandaliczne potraktowanie. Znając USA, pewnie uda im się wygrać sporo pieniędzy, jeśli coś w ogóle może wynagrodzić im krzywdy, których doznali.

Ale to nie jest wcale jedyny taki przypadek w historii medycyny Stanów Zjednoczonych czy Kanady.

Sprawa Cecila Johnsona

Cecil Johnson, jeden z lekarzy od płodności, zasłynął z tego, że chwalił się ogromnymi osiągnięciami na polu leczenia niepłodności. Podawał pacjentkom hormon hCG (gonadotropinę kosmówkową), która miała poprawić ich ogólne zdolności reprodukcyjne i pomagać w utrzymaniu ciąży. Niejednokrotnie odtrąbił sukces, wskazując, że oto udało mu się na polu, na którym inni zawiedli. Pełni nadziei rodzice z radością przyglądali się testom ciążowym. Około trzeciego miesiąca dowiadywali się jednak od Johnsona, że dziecko zmarło. W rzeczywistości jednak żadna z tych pacjentek nie była brzemienna – pozytywny wynik był wynikiem podania hormonu. Który to hormon, nawiasem mówiąc, doprowadził do zmian w ciałach kobiet.

Kiedy szarlatańskie wybryki Johnsona wyszły na jaw, światło dzienne ujrzała jeszcze jedna z jego praktyk. Niektórym ze swoich pacjentek proponował on bowiem sztuczne zapłodnienie. Nasienie do tego celu miało pochodzić od anonimowych dawców, których – „dla bezpieczeństwa” – doktor oznaczał numerkami. Śledczy dowiedli jednak, że żaden z tych darczyńców nigdy nie istniał, zaś Johnson najzwyczajniej w świecie zapładniał pacjentki własną spermą i w ten sposób począł przynajmniej siódemkę dzieci, przy czym przynajmniej w jednym przypadku nasienie miało pochodzić od męża „leczonej” w ten fantastyczny sposób kobiety.

W toku sprawy Johnson został oskarżony o oszustwo oraz krzywoprzysięstwo, odebrano mu licencję do wykonywania zawodu, a także skazano go na pięć lat więzienia. Próbował się odwoływać, ale bezskutecznie. Po odbyciu kary mężczyzna zajął się agronomią, gdzie – miejmy nadzieję – nasiennictwo ogranicza wyłącznie do roślin.

Skąd ja mam tyle rodzeństwa?

Doktor Donald Cline tłumaczył przed sądem, że czuł prawdziwą presję ze strony kobiet, które do niego przychodziły. Chciał im pomóc, bowiem były one niezwykle zdeterminowane do tego, by posiadać potomka. Jak im pomógł? Tak jak wyżej wymienieni. Paniom mówił, że oferuje im świeżą, ledwie co uzbieraną spermę prosto od studentów medycyny i lekarzy rezydentów (a ci drudzy, jak wiadomo, są wyjątkowo płodni przez kawior i ośmiorniczki), toteż chętnie ułatwi im zajście w ciążę. Niestety, dzięki badaniom DNA okazało się, że nasienie pochodziło prosto od dobrego doktora.

Sprawa nie wyszłaby może na jaw, gdyby nie te wścibskie dzieciaki – w tym przypadku, dwie córki Cline’a, Jacoba Ballard i Kristy Killion. Obie w podobnym czasie zainteresowały się swoimi korzeniami, chciały poznać przodków, a ich matki leczyły się w klinice tegoż lekarza. Ponieważ on sam zapierał się, że dawno już zniszczył dokumentację medyczną, dziewczyny postanowiły zrobić badania genetyczne. Testy DNA wykazały, że dwie dotychczas nieznajome sobie dziewczyny są przyrodnimi siostrami. Postanowiły od razu wziąć sprawy w swoje ręce i poszukały reszty rodzeństwa. Znalazły dziewięć osób, co było bardzo podejrzanym wynikiem.

Jacoba Ballard sprawy tak nie zostawiła. Najpierw skontaktowała się z Dougiem Cline’em, synem lekarza, a później postanowiła spotkać się z nim twarzą w twarz. Towarzyszyła jej przy tym Killion i czwórka przyrodniego, nowo poznanego rodzeństwa. To właśnie wtedy lekarz przyznał, że sperma pochodziła od niego.

Ostatecznie, mężczyzna został skazany na pięć lat więzienia. Jego dzieci nie utrzymują ze sobą kontaktów, chociaż jak zaznacza prawnik Steve Boreman w rozmowie z CNN, sprawa może nabrać rumieńców, kiedy Donald Cline umrze i przyjdzie do spraw dziedziczenia.

Ale… allele?

Norman Barwin to lekarz, który wpadł stosunkowo niedawno. Pochodził z Kanady i tak jak jego poprzednicy w tym artykule, zajmował się leczeniem niepłodności oraz stosował sztuczne zapłodnienie. Jego przypadek jest wyjątkowo poważny, bo śledczy doliczyli się aż stu pięćdziesięciu osób, które od lat siedemdziesiątych zgłaszały pewne uwagi co do sposobów leczenia pana doktora. Przynajmniej szesnaścioro dzieci poczętych za jego sprawą (być może wręcz dosłownie) nie jest biologicznymi potomkami partnerów swoich matek. Jedenaścioro jest dziećmi samego Barwina.

Sprawa eksplodowałaby pewnie prędzej czy później, ale motorem napędowym było tu małe śledztwo państwa Danieli i Davida Dixonów. W 1989 roku zwrócili się o pomoc do Barwina, który „pomógł” kobiecie zajść w ciążę. Na jego nieszczęście, pacjenci uważali na lekcjach biologii. Ich uwagę przykuł bowiem zasadniczy fakt: jak to jest, że dwójce niebieskookich osób urodziło się nagle brązowookie dziecko? Męczyło ich to ze dwadzieścia lat, aż w końcu, dla pewności zrobili testy DNA. Te wykazały, że dziewczynka dziedziczy kolor oczu po ojcu, aczkolwiek nie po Davidzie Dixonie.

Barwinowi odebrano licencję lekarską już w 2013 roku tuż po tym, jak przyznał się w innej sprawie, że ofiarowywał pacjentkom swoją spermę.

„Jak coś jest głupie i działa, to nie jest głupie!”

Co przyświeca lekarzom, który dokonują takich czynów? Trudno powiedzieć. Może nie są od razu skończonymi zboczeńcami, łatwiej byłoby pokusić się o stwierdzenie, że chcieliby mieć na koncie sporo sukcesów, bo to przecież przyciąga kolejnych pacjentów. Wiele zapłodnień, których dokonali, miało miejsce w czasach, kiedy badania DNA nie były jeszcze tak powszechnie dostępne, a na dodatek nic nie zapowiadało sukcesu wynalazku, jakim jest internet. Uważali więc pewnie, że jakoś się wywiną.

Ancestry.com może więc okazać się bronią obosieczną. Amerykanie nie tylko znajdą tam bowiem przodka, który kładł kamień węgielny pod Empire State Building, ale wielu z nich dowie się również, czy dobry, rumiany pan doktor nie dostarczył do ich życia czegoś więcej, niż tylko recepty na kwas foliowy dla mamy.