Kilka dni temu polski internet do czerwoności rozgrzały wieści o tym, że wojsko na masową skalę powołuje Polaków na obowiązkowe ćwiczenia.
Jak z tym jest naprawdę, to trudno powiedzieć. Tradycyjnie zawiódł nasz rząd, który pomimo narodowej paniki w mediach społecznościowych nie pofatygował się, by cokolwiek nam wyjaśniać.
Poland – not so first to fight
Natomiast tych kilka dni wzmożonego oburzenia w sieci zdjęło kilka masek i rozwiało parę błędnych przekonań. Wygrałem – moralnie – liczącą sobie pół roku dyskusję z moim serdecznym przyjacielem, który uważał, że hohoho Ukraińcy fajnie się biją z ruskimi, ale Polacy to mają +5 do bicia ruskich i dopiero by im pokazali. Ja stałem na straży poglądu, że Ukraina to biedny kraj, który nie ma już nic do stracenia, a w my w Polsce mamy swoje netfliksy, iPhone’y i depilację woskiem, zeuropeizowaliśmy się, a jako społeczeństwo wcale nie mamy przesadnych zdolności i pragnień, by się bić z kimkolwiek.
Trzeba nas też zrozumieć, dopiero 30 lat temu zaczęliśmy organizować sobie własne państwo po paru wiekach różnych form okupacji głównie dzikiego zaborcy ze wschodu. Już było dobrze, kurczę, już było dobrze, a tu znowu to samo…
Normalny człowiek nie chce wojny, a już zdecydowanie nie chce brać czynnego udziału w wojnie. Ba, nawet samo wypełnianie obowiązku przygotowań do wojny obiektywnie wydaje się dość rażącym naruszeniem wolności. Podatki, czyli przymus oddawania swoich pieniędzy, da się jeszcze jakoś umotywować. Więzienie ma związek z uzasadnioną przyczyną, zawsze z gatunku tych patologicznych.
Ale każdy znany mi 18-letni chłopak mojego pokolenia miał pewnego rodzaju dysonans godności, że oto jak w jakimś serialu fantasy nagle zapukał do jego drzwi goniec Kapitana Państwo, wręczył stosowne wezwanie, a następnie wolna przez całe swoje dotychczasowe życie jednostka musi się stawić w określonym miejscu i określonym czasie. Już samo to było na swój sposób dziwne i upokarzające, do tego stopnia że stary dziad macający nas potem za prześwitującym parawanikiem po genitaliach nie robił większego wrażenia, jako zaledwie część składowa tego absurdu. A przecież nie znam osobiście nikogo, kogo rzeczywiście „wzięto do woja”, gdzie realny problem rażącego ograniczenia wolności zapewne dopiero się rozpoczynał.
Polska Winterfell Europy
Z drugiej strony geografia jest dla Polski nieubłagana. Żyjemy na rubieżach cywilizowanego świata i tuż za granicą naszej choćby kulejącej demokracji rozciąga się – aż po Pacyfik – krwawa dyktatura.
Przymus obronny państwa nie jest do końca kwestią naszego wyboru. I, jak pokazuje bohaterska obrona Ukrainy, niestety jesteśmy daleko od futurystycznych wojen przyszłości, w których czynnik ludzki jest kompletnie pozbawiony znaczenia.
Umiejętność odstrzelenia paru ruskich – zapewne na szczęście tylko uśpiona, ale głęboko zaszyta w naszym DNA – może się stać koniecznością nie dlatego, że tak zdecydowaliśmy, ale dlatego, że pewnego dnia będziemy chcieli obronić przed armią gwałcicieli nasze żony. Nie dlatego, że lubimy Kaczyńskiego czy Bidena, ale dlatego, że pewnego dnia będziemy chcieli obronić przed armią złodziei nasze pralki.
My po prostu nie mamy komfortu życia w pokojowej utopii, tu się urodziliśmy, nie zdecydowaliśmy się na wyprowadzkę. I tak jak mieszkaniec Islandii raczej powinien umieć łowić ryby, Japonii wiedzieć jak zachowywać się na wypadek trzęsienia ziemi, tak my w Polsce musimy mieć świadome i silnie zmilitaryzowane społeczeństwo, ponieważ czarny scenariusz kiedyś znowu się sprawdzi.
Natomiast, jak już wspominałem na łamach Bezprawnika, to nie może się odbywać na zasadzie wojskowej łapanki. Albo robimy to na poważnie, profesjonalnie, na klarownych zasadach, ze sprawną organizacją, gdzie nie jest to torturą, jak chociażby w Korei Południowej, albo nie róbmy wcale, bo wydawanie miliardów na fikcję jest kompletnie pozbawione sensu.
Lewica ma – jak się okazuje – państwo w nosie. Chodzi tylko o transfery socjalne
Na początek kilka słów o wyborcach Konfederacji. Część z nich regularnie ma na ustach wielkie frazesy narodowe, które zniknęły w obliczu groźby wezwania na ćwiczenia wojskowe. Nie spieszyło im się do biegania po poligonie, ale też podnoszono bardzo trafne argumenty o łapance, chaosie, ludziach mających zobowiązania rodzinne i zawodowe. Popisów hipokryzji nie zabrakło, ale jednak wszystko to – z wielką pompą – przyćmiła lewica.
Od polskiej lewicy nieustannie słyszę tylko to, że żyjemy w państwie, państwo to, państwo tamto. Mam oddawać swoje pieniądze, bo dobro państwa. Mam nie jeździć samochodem, bo dobro państwa. Mam się przeprowadzić do dwupokojowego mieszkania, bo dobro państwa. Mam nie jeść mięsa, bo dobro państwa. I tak dalej, i tym podobne.
I wiecie co się stało, kiedy ktoś rzucił plotkę o tym, że państwo wzywa na przeszkolenie wojskowe? Nie na wojnę, na zwykłe przeszkolenie – trochę biegania, trochę strzelania, pewnie lekcja pierwszej pomocy. Ci wszyscy lewicowcy, ci wszyscy orędownicy prymatu państwa nad jednostką zaczęli na to państwo pluć. Padały argumenty, że nie planują za państwo umierać (na ćwiczeniach), że w sumie to mu niczego nie zawdzięczają i obrona się nie należy, że skoro płacą obowiązkowe podatki, to oczekują by państwo zapewniło im profesjonalną armię, a nie wykorzystywało jako mięso armatnie. Prześcigano się w wyliczaniu kierunków ucieczki. Ludzie na co dzień produkujący się o szacunku do drugiego człowieka, podziale społeczeństwa na klasy i wykluczeniu ekonomicznym, panikowali na wieść, że mogliby zostać stłoczeni w baraku z „patusiarnią”.
Homoseksualiści walczący o równouprawnienie domagali się zdecydowanego i natychmiastowego faworyzowania ich poprzez omijanie w poborach. Kiedy pytano kobiety o to, czy w ramach uprawnienia również wybierają się na wojskowe ćwiczenia, mogliśmy obserwować szereg uników i wymownych spojrzeń, a nawet sugestii typu „a ty chłop jesteś czy baba”. Oczywiście osobiście nie oczekuję od kobiet by biegały z karabinem, a ich równouprawnienie jest ważne i nie zawsze jest z tym kolorowo. Ale im któraś wojująca feministka bardziej gardłowała na temat na przykład barbarzyńskiej koncepcji parytetów (to takie ograniczanie wolności wyboru w wersji light), tym teraz głośniej pukała się w czoło ilekroć jakiś chłopak ironicznie pytał, czy kobiety też będą powoływane.
Prym w tej internetowej batalii wiodła posłanka lewicy Anna Maria Żukowska, która – tutaj mały gamechanger – ku zaskoczeniu wszystkich okazała zdecydowaną zwolenniczką mobilizacji. Pożarła się więc z niemal całym swoim środowiskiem, jednocześnie dla bezpieczeństwa wyliczając szereg przypadłości zdrowotnych, który jej osobiście uniemożliwia zaangażowanie się w wojskowe ćwiczenia.
https://twitter.com/Vimis23/status/1600488593734176769
Lewica chce od państwa brać, ale nie ma nic do zaoferowania
Kolejny już raz potwierdziła się moja teza, że wyborcy lewicy podchodzą do państwa w przeważającej większości roszczeniowo. Zajmując stosunkowo kiepską pozycję negocjacyjną, oczekują, że to po prostu zajmie się redystrybucją dóbr na ich korzyść od najbardziej przedsiębiorczych jednostek. Tworzą nowe prawa fizyki ekonomicznej, w której kapitał nie pochodzi z pracy i zaradności, a z przymusu państwowego.
Lewica mówi „mieszkanie prawem, nie towarem”, domagając się by z naszych podatków pobudowano nieruchomości dla dzieciaków z lewicy. Kiedy jednak państwo przychodzi ze sprawą do wyborców lewicy, ci natychmiastowo się od niego odżegnują, nie są też gotowi ponieść ceny równości, o którą tak agresywnie i często w sposób nieadekwatny do potrzeb walczą (bo zamiast pomagać dyskryminowanym, promują siebie na ich plecach). Przymus państwowy w uniwersum lewicy może więc działać tylko w jedną stronę. W jej interesie. Nigdy odwrotnie.