Edukacja seksualna w polskich szkołach powinna być obowiązkowa. I na ocenę

Edukacja Państwo Dołącz do dyskusji
Edukacja seksualna w polskich szkołach powinna być obowiązkowa. I na ocenę

Do polskich szkół wkroczy obowiązkowa edukacja seksualna, będąca częścią nowego przedmiotu: edukacji zdrowotnej. To bardzo dobra wiadomość. Wreszcie uczniowie nie będą zdani sami na siebie, kolegów albo pornografię. Państwo zaś nie będzie polegać wyłącznie na rodzicach. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie to normalny, pełnoprawny przedmiot na ocenę. W przeciwnym wypadku czeka nas proteza nieco tylko lepsza od „wychowania do życia w rodzinie”.

Od 35 lat młodzież w Polsce jest zdana na kolegów, pornografię, NGOsy i od niedawna poradnik z Biedronki

Tylko skończony naiwniak sądziłby, że młodzież nie ma styczności z tematami związanymi z szeroko rozumianą seksualnością człowieka. Współczesna kultura wciąż niemalże epatuje seksem nie tylko w filmach i serialach, ale nawet w reklamach. Okres dojrzewania siłą rzeczy wiąże się ze zmianami w ludzkim ciele oraz zwiększonym zainteresowaniem tą tematyką. Jeżeli nastolatkowie zechcą sięgnąć po pornografię, to żaden „sprytny” pomysł ustawodawcy im w tym nie przeszkodzi.

Dobrze byłoby młodych ludzi uzbroić w informacje zgodne ze współczesną wiedzą naukową, zanim zdarzy się coś, co zdarzyć się nie powinno. Niestety przez ostatnie 35 lat edukacja seksualna w polskich szkołach była czymś, czego absolutnie nie wolno uskuteczniać. Na przeszkodzie zawsze stało rzecz jasna lobby konserwatywno-kościelne.

Wychodzi ono z założenia, że jeżeli nie będzie się mówić o seksie, to problem zniknie. Do tego dochodzi naturalna wręcz chęć narzucenia narracji religijnej jako jedynej słusznej. Ta zawiera rady, które nie są atrakcyjne dla młodych ludzi od początków cywilizacji: wstrzemięźliwość aż do ślubu i współżycie jedynie w małżeństwie, najlepiej w celu prokreacji. Nie ma się co dziwić, że lukę próbuje zapełnić Biedronka.

Teraz się to zmienia. Pisaliśmy już na łamach Bezprawnika, że od nowego roku szkolnego uczniowie będą się uczyć nowego przedmiotu. Edukacja zdrowotna ma, zgodnie z zapowiedziami minister edukacji Barbary Nowackiej „wszystkie aspekty zdrowia: zdrowie psychiczne, zdrowie seksualne, prewencję, ruch, dietę oraz inne działania, które młoda osoba powinna podjąć, aby stać się zdrowym dorosłym”. W grę wchodzi także szeroko rozumiana profilaktyka oraz „zdjęcie stygmatów i budowanie odporności psychicznej, w tym odporności na wpływ mediów społecznościowych”.

Edukacja zdrowotna zastąpi wychowanie do życia w rodzinie, które nigdy nie cieszyło się większym uznaniem. Być może dlatego, że był to jeden z wielu zgniłych kompromisów pomiędzy potrzebą uczenia a „koniecznością respektowania wartości chrześcijańskich”. Do tego było nieobowiązkowe i nie na ocenę. Oby nowy przedmiot ustrzegł się błędów poprzednika.

Obowiązkowa edukacja seksualna w szkole stanowi tak naprawdę zabezpieczenie na wszelki wypadek

Wiemy już, że edukacja zdrowotna będzie przedmiotem obowiązkowym. To znakomita wiadomość, która równocześnie stanowi naturalny materiał na awanturę w wykonaniu polityków i politykierów. Newsweek zdążył już przytoczyć ocenę instytutu Ordo Iuris. Organizacja zastanawia się, czy nowy przedmiot będzie „antyrodzinną, permisywną edukacją seksualną pod pozorem nauki o zdrowiu”. Stawia także diagnozę, że rzeczywistym skutkiem całej operacji będzie właśnie obowiązkowa edukacja seksualna.

To dobra wiadomość. Ponownie: jeśli szkoła nie przekaże informacji swoim uczniom, to zrobi to ktoś inny. Przy czym, jak już sygnalizowałem wyżej, sam obowiązkowy charakter przedmiotu nie wystarczy, by uczniowie traktowali go poważnie. Kolejnym kluczowym elementem jest ocena licząca się do średniej ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie daje to może gwarancji, ale przynajmniej zwiększa szanse, że młodzież rzeczywiście będzie przyswajać wiedzę.

Z pewnością znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że Barbara Nowacka w tym samym czasie pozbawia statusu szkolną katechezę. Czyżby miała ją zastąpić obowiązkowa edukacja seksualna? Porównanie jest chybione z dwóch powodów. Przede wszystkim lekcje religii są de facto organizowane przez Kościół, który wybiera sobie nauczycieli i decyduje o tym, co zostanie przekazane uczniom. Drugi powód jest taki, że brak realnej kontroli państwa sprawia, że trafiają się niekiedy katecheci przekazujący uczniom absolutne dyrdymały właśnie w kwestiach związanych z seksualnością.

Konserwatyści próbują argumentować, że edukacją seksualną powinni zajmować się rodzice. To znaczy: pod warunkiem, że ci konkretni rodzice akurat mają poglądy zbliżone do nich. Problem w tym, że dorośli też nie muszą dysponować wszystkimi potrzebnymi informacjami. Gdzie niby mieliby je pozyskać, skoro edukacji seksualnej w Polsce nie ma i nie było? Nie każdy rodzic jest zaangażowany, nie każdy jest chętny do poświęcania dzieciom czasu. Tym samym lekcje w szkole stanowią swoiste zabezpieczenie. Ma prowadzić nie do zwiększenia rozwiązłości, ale do uniknięcia chorób wenerycznych, niechcianych ciąż oraz padania ofiarą przestępców seksualnych.