Administracja państwowa potrzebuje pracowników a ci są generalnie kiepsko opłacani. Wszelkie podwyżki dla urzędników wzbudzają niestety powszechne niezadowolenie. Rząd zaś nawet wówczas, gdy już jakąś zaproponuje, tylko czyha, by dociążyć swoich pracowników jeszcze większą ilością harówki.
Wreszcie szykują się jakieś podwyżki dla urzędników – są niestety powody, by pozostać sceptycznym co do rządowych propozycji
Pensje pracowników administracji zwykły kłuć w oko pozostałych współobywateli. Ich praca nie jest, niestety, zbyt ceniona przez Polaków, niezależnie od stanowiska. Nic więc dziwnego, że to na nich najłatwiej było kolejnym rządom oszczędzać. Ostatnia waloryzacja płac w Służbie Cywilnej miała miejsce lata temu. Zamrożone pensje podnoszone są, dość skromnie, od czasu do czasu, według aktualnych możliwości budżetu i priorytetów rządu. Teraz, gdy pensja minimalna niebezpiecznie zbliżyła się do kwoty, jaką zarabiają urzędnicy niższego szczebla, rządzący musieli coś z tym fantem zrobić. Jak podaje Wirtualna Polska, od przyszłego roku szykują się podwyżki także dla urzędników.
Wzrost pensji urzędniczych nie wydaje się być astronomiczny. Wydaje się wręcz, że realnie patrząc może w on być nieodczuwalny dla beneficjentów. Rząd przyjął założenie, że podwyżki dla urzędników mają średnio wynieść tyle, ile zakładana inflacja – a więc 2,3%. Ściślej mówiąc: o tyle mają wzrosnąć nakłady na fundusz płac. Rozdział tych środków pozostanie w gestii kierowników poszczególnych urzędów. Takie rozwiązanie nie stanowi żadnej gwarancji, że pieniądze faktycznie trafią do najbardziej potrzebujących pracowników danej instytucji. Wirtualna Polska zauważa, za Super Ekspresem, że w zeszłym roku podwyżki dla urzędników wynieść miały przeciętnie 300 zł. a średnia pensja urzędnicza 5158 zł. Tymczasem przeciętne wynagrodzenie dla całej gospodarki wyniosło w pierwszym kwartale 2018 r. 4.622,84 zł.
Solidarność dziwi, że pieniądze na podwyżki dla urzędników są a na zwiększenie jeszcze bardziej płacy minimalnej ich nie ma
Takie zestawienie oburza przedstawicieli Solidarności. Dzieje się tak dlatego, że rząd postanowił podnieść płacę minimalną do 2220 zł dla pracowników oraz 14,50 zł za godzinę w przypadku umów cywilnoprawnych. To dość duża podwyżka, jednak związkowców ona w żadnym wypadku nie satysfakcjonuje. Solidarność oczekiwała wzrostu najniższego wynagrodzenia przynajmniej do poziomu 2278,50 zł. a OPZZ chciał, by wyniosło ono aż 2383 zł. Odmowa podniesienia pensji minimalnej, tłumaczona oczywiście możliwościami budżetu i gospodarki, przy jednoczesnym wzroście płac w budżetówce budzi zdziwienie i niezadowolenie po stronie związkowców.
Warto jednak zauważyć, że średnia płac nie stanowi wiarygodnego wskaźnika pozwalającego na ocenę płac w budżetówce. Generalnie dużo lepiej, choć zauważalnie gorzej niż w sektorze prywatnym, opłacana jest kadra dyrektorska i kierownicza. Szeregowi urzędnicy zarabiają generalnie dość niewielkie pieniądze. Praca w Służbie Cywilnej, czy innych organach administracji, oparta jest przy tym o inne ustawy, niż kodeks pracy. Zawiera szereg dodatkowych wymagań stawianych przed świeżo przyjętym pracownikiem urzędu. Stała, ściśle sformalizowana ewaluacja, długotrwałe szkolenie z egzaminami, zakaz manifestowania swoich przekonań politycznych, możliwość przeniesienia do innego urzędu – to szereg różnic między normalnym etatem a zasileniem korpusu Służby Cywilnej.
To w jaki sposób państwo traktuje swoich pracowników, woła o pomstę do nieba i odbija się potem czkawką Polakom
Nie powinno dziwić, że praca jako urzędnik nie jest szczytem marzeń absolwentów. Zwłaszcza, jeśli doda się fakt, ze współcześni młodzi ludzie nie garną się zbytnio do pracy ponad siły, która nie przynosi im nie tylko pieniędzy, ale i satysfakcji. Sektor prywatny musiał się do tego faktu w jakimś stopniu dostosować, w przeciwieństwie do budżetówki. Wszystkie możliwe instytucje państwowe potrzebują z kolei pracowników. Co ciekawe, premier chce połączyć podwyżki dla urzędników z redukcją zatrudnienia w administracji. Nie chodzi bynajmniej o zwolnienia. Z pracy dla państwa co roku, rezygnować ma 5-7 procent pracowników. Mateusz Morawiecki chce, by część z tych wakujących stanowisk, około 3-4 procent, pozostała po prostu nieobsadzana. Łatwo się domyślić, jakie problemy może to oznaczać dla tych urzędników, którzy się nie zwolnili – dużo większe obciążenie pracą za, wciąż, psie pieniądze.
Filozofia rządzących naszym krajem odnośnie opłacania urzędników państwowych nie należy do specjalnie racjonalnych. Opiera się o proste, populistyczne założenie, że skoro społeczeństwo nie chce, żeby ci dobrze zarabiali, to „ma być skromniej”. I skromniej faktycznie jest – a to zamrożenie pensji w Służbie Cywilnej, a to ostatnia redukcja płac posłów, senatorów i ministrów. Efekt wydaje się być łatwy do przewidzenia – niska wydajność pracy urzędników, kiepska jej jakość, jeszcze większe narzekania w społeczeństwie. Nie można jednak oczekiwać, że przepracowani i źle opłacani urzędnicy będą się jeszcze garnąć do ciężkiej pracy. Niby dlaczego by mieli? Co więcej, coraz więcej będzie osób, które wybiorą pracę w sektorze prywatnym. Straci na tym, rzecz jasna, zarówno państwo jako takie, jak i sami Polacy próbujący załatwić jakąś sprawę w urzędzie. Warto pamiętać o tym, co składa się na jakość obsługi w instytucjach państwowych.