Jeśli, Drogi Czytelniku, szukasz potwierdzenia dla swoich poglądów, że słusznie podniosło się wynagrodzenia posłom, ewentualnie, że to skandal, jakiego nie było, bo i tak nieroby zarabiają za dużo – możesz już zamknąć zakładkę. Nie znajdziesz tu ani jednego zdania na ten temat. W internecie za to już każdy z ponad siedmiu miliardów ludzi na świecie wyraził swoją opinię na temat wynagrodzeń polskich posłów, zatem bez trudu odnajdziesz najbardziej ci pasującą.
Osobiście polecam tę autorstwa szefa Bezprawnika, Jakuba Kralki. I to nawet nie dlatego, że jest mądra (choć jest), lecz dlatego, że Kralka mi wysyła przelewy. Niech mu się zatem wiedzie co najmniej tak dobrze, jak się będzie wiodło posłom.
Ja chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś innego. Mianowicie na to, że ponad politycznymi podziałami – z wyjątkiem parlamentarzystów Konfederacji, uczciwie trzeba przyznać – posłowie w imię comiesięcznych większych wpływów postanowili konstytucją, ustawami i zwykłą przyzwoitością niczym zwykłą ścierą wytrzeć podłogę. Popatrzmy bowiem na tryb, w jakim uchwalono ustawę o podniesieniu wynagrodzeń. Otóż projekt wpłynął do Sejmu 13 sierpnia 2020 r. i był zaskoczeniem dla wszystkich śledzących proces legislacyjny. 14 sierpnia ustawę skierowano do pierwszego czytania na posiedzeniu Sejmu. 14 sierpnia ustawę skierowano do drugiego czytania na posiedzeniu Sejmu. 14 sierpnia ustawę skierowano do trzeciego czytania na posiedzeniu Sejmu. Ostatecznie 14 sierpnia, dzień po wpłynięciu projektu do laski marszałkowskiej, ustawa o podniesieniu wynagrodzeń między innymi posłom została uchwalona.
A teraz wyobraźmy sobie, że nie żyjemy w prawniczej dziczy, lecz w państwie, w którym politycy są odpowiedzialni. Mogłoby to wówczas wyglądać tak: w sierpniu rząd przygotowałby projekt ustawy, dokładnie taki sam jak ten złożony wczoraj. Zostałby on skierowany do konsultacji publicznych, w toku których wypowiedzieć się na temat zasadności podnoszenia wynagrodzeń polityków mogliby i obywatele, i organizacje pozarządowe. Po konsultacjach zostałby opublikowany dokument, w którym projektodawca odniósłby się do uwag, wskazując, które uwzględnił, a których nie i skąd taka decyzja. Następnie projekt zostałby przekazany rządowi, który by go zaakceptował i skierował do Sejmu. Byłaby to zapewne druga połowa września. W Sejmie dokument zostałby przekazany właściwej komisji, która by się nim zajęła. Miałaby na to – powiedzmy – dwa tygodnie.
Potem posłowie w drugim czytaniu oceniliby, czy potrzebne są jeszcze jakieś korekty, czy projekt jest już dopracowany i jest szeroki konsensus (nie tylko polityczny, lecz także społeczny) co do potrzeby uchwalenia ustawy. I gdy niemal wszyscy uznaliby, że wszystko przebiegło prawidłowo, w trzecim czytaniu ustawa zostałaby uchwalona. Tak, podwyżki dla posłów zapewne by się odwlekły o około dwa miesiące. Ale czy styl nie byłby znacznie lepszy, niżeli ten obecny? Czy nie warto było odwlec sprawę w imię pokazania, że ważna jest nie tylko możliwość włożenia karty w parlamencie do czytnika, lecz także istotne jest to, co mają do powiedzenia obywatele? I dla jasności, nie twierdzę, że na każdą jedną decyzję musi być zgoda społeczeństwa; czasem trzeba podjąć decyzję niepopularną, acz dobrą. Nie wolno jednak robić tego, uciekając w patolegislacyjny cień.
Gdy politycy demolują dobre praktyki legislacyjne, lubię przypominać wielkie słowa mistrza legislacji. Otóż w 2015 r. podsumowywałem na łamach DGP rządy koalicji PO-PSL. O recenzję poczynań poprosiłem ówczesnego posła PiS Stanisława Piotrowicza. Ten zaś zamiast obrzucać błotem PO, skupił się na konkretnych błędach ustępującej opcji. Podkreślał, że jeśli nowa władza się ich ustrzeże – Polacy zapamiętają ją jako „dobrą zmianę”. Poseł Piotrowicz bez mrugnięcia okiem podał przyczyny podupadnięcia na zdrowiu legislacji: „Powody są trzy: rządzący omijali procedurę konsultacji, zgłaszając stworzone w ministerstwach projekty jako poselskie, Senat stał się upartyjniony, przez co nie sprawuje kontroli nad uchwalonymi ustawami, a także parlament przyjmuje zdecydowanie zbyt wiele ustaw”. To wierny cytat.
Jak Prawu i Sprawiedliwości wyszło stosowanie się do słów swojego prawniczego autorytetu – każdy doskonale widzi.
Zaskakująca za to była wczorajsza postawa opozycji. Abstrahując od przyczyn dla których poparła podwyżki dla polityków (w sejmowych kuluarach mówi się, że PiS zagroził, iż jeśli nie będzie szerokiego frontu za podwyżkami, to żadnych podwyżek nie będzie), to przecież wielokrotnie słyszeliśmy z ust polityków opozycji, że rządzący gwałcą konstytucję między innymi łamaniem przyjętego trybu prac legislacyjnych. Parlamentarzyści Koalicji Obywatelskiej i Lewicy przekrzykiwali się w narzekaniach, że pędząca pisowska lokomotywa przynosi wiele zła i że prawo należy tworzyć w spokoju oraz respektując obywatelskie prawo do konsultowania projektów ustaw. Gdy jednak przyszło do głosowania w swojej własnej sprawie, okazało się, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Świat by się zawalił, gdyby nie zastosowano ekstraordynaryjnej oraz – nazwijmy rzecz po imieniu – ordynarnej i patologicznej procedury.