Strajk nauczycieli 2019 z perspektywy pedagoga, który czterdzieści lat pracował na to, by wychowywać kolejne pokolenia (a potem wychowywał i edukował dzieci tych pokoleń) wygląda następująco: o godność trzeba walczyć nawet na rok przed emeryturą.
Strajk nauczycieli rozgrzewa emocje w całym kraju. Prawo i Sprawiedliwość przewraca oczami, Platforma Obywatelska nagle się obudziła, że trzeba walczyć o godność nauczycieli. Na chwilę przed wyborami rząd szarpie się ze sporą siłą, bo nauczycieli jest naprawdę sporo, a jeszcze do tego mają wpływ na to, co się dzieje.
Jak to wygląda z perspektywy nauczyciela języka polskiego z czterdziestoletnim stażem? Tak się składa, że jednego znam i wszystko, co wiem, jest na bieżąco.
Dawniej było tak, że uczeń nauczyciela się bał. Nie była to zdrowa relacja, bowiem wobec nauczyciela powinno się żywić szacunek, ale nie strach. Nauczyciel miał przede wszystkim uczyć, być mentorem, prowadzić na dobrą i właściwą drogę. Tym niemniej takie postawienie sprawy miało swoją wyraźną zaletę: kiedy uczniowi zwróciło się uwagę, zazwyczaj dostosowywał się do poleceń.
Obecnie, jak to mówi ów nauczyciel, trzeba chyba fikać koziołki, żeby zwrócić na siebie uwagę klasy. Są rozproszeni, sięgają po telefony, nie każdy nauczyciel nadąża z najnowszymi technologiami (zwłaszcza ci starsi), nie wykonują poleceń, a kiedy zwróci się im uwagę, trzeba liczyć się z interwencją rodzica. Do tego zarobki nauczycieli są śmieszne, a ile pracuje nauczyciel, to chyba mało kto wie.
Strajk nauczycieli 2019
Wczoraj był istotny dzień z perspektywy nauczyciela. Dowiadywał się, czy jutro w pracy będzie strajkował. ZNP zerwało rozmowy, Solidarność (która ma tyle wspólnego z solidarnością, co ja z rosyjskim baletem) poszła na ugodę. Warunki postawione przez rząd były upokarzające, zwiększenie pensum, a lepsze zarobki za cztery lata. Jednocześnie w sobotę prezes Jarosław Kaczyński obiecuje dopłaty do krów i świń. Nauczyciel, o którym mówię, poczuł, jakby mu napluto w twarz. Od czterdziestu lat wychowuje i uczy dzieci, stara się, jeździ z nimi na wycieczki i kolonie, sprawdza testy i kartkówki zawsze tego samego dnia, nie krzyczy, zawsze widzi coś dobrego nawet w najgorszym łobuzie, a przez wszystkie te lata mówi, że dorobił się co najwyżej garba. I teraz czuje, że jest mniej wart niż krowy i świnie. Nauczyciel, o którym mowa, czuje też, że rząd rozdał 500+ ludziom, którzy nie zawsze pracują, nie znalazł jednak pieniędzy dla pracujących.
I jeszcze odtrąbili wczoraj sukces.
Są nauczyciele leniwi, którzy kartkówki oddają po miesiącu, na lekcji przeglądają smartfona, przychodzą do pracy spóźnieni i nieprzygotowani. Każdy miał przynajmniej jednego takiego. Nie znaczy to jednak, że trzeba ignorować tych, którzy pracują na pełnych obrotach, z pasją i miłością do nauczania.
Nauczyciele są więc wściekli. W porównaniu do tego ile zarabia się na Zachodzie, oni są w ogonie. Na początku lat dziewięćdziesiątych tego nauczyciela, o którym mówię, nie stać było na parę butów — tak niskie były te zarobki.
Dlaczego strajkują?
Nauczyciele podzielili się teraz na kilka grup. Zdecydowana mniejszość postanowiła pracować. Czasami ze względów finansowych, czasami ze względów ideologicznych. Większość z nich odmawia dzisiaj jednak prowadzenia zajęć dydaktycznych. Dlaczego? Niektórzy dlatego, że chcieliby wyższą pensję. Niektórzy dlatego, że inni tak robią, więc trzeba być solidarnym. Niektórzy są wściekli na rząd za takie traktowanie. Dlaczego jednak nauczyciel z czterdziestoletnim stażem pracy, na rok przed emeryturą poszedł strajkować?
Bo chce, żeby następne pokolenia nauczycieli miały łatwiej. Żeby dostawały godną płacę za swoją ciężką pracę. Bo przez wszystkie te lata nauczyciel z czterdziestoletnim stażem obserwował, jak zmienia się ustrój, jak zmieniają się kolejne rządy, jak dola nauczyciela nadal była żałosna, a pensje maleńkie. Nauczyciel ów wychowywał dwójkę dzieci bez 500+, bez słowa skargi, pracował niejednokrotnie do późnych godzin i nigdy nie narzekał, bo narzekanie nic nie daje, trzeba pracować.
A teraz trzeba strajkować, bo inaczej nigdy nie dogonimy Zachodu. Nasi nauczyciele wkładają mnóstwo wysiłku w to, byśmy byli społeczeństwem wykształconym, na Zachodzie chwali się naszych absolwentów za poziom ich wiedzy, spokojnie możemy nazywać się jednym z bardziej wykształconych i ciężko pracujących narodów. Jednak to także zasługa tych nędznie opłacanych nauczycieli, którzy dzisiaj trzasnęli dłonią w stół i powiedzieli, że to koniec – albo będą traktowani przyzwoicie, albo nie będą pracować wcale.
Dlaczego to ważne?
„Ale nasze dzieci!” zawoła ktoś, wiedząc, że dzisiaj nie ma sensu posyłać dziecka do szkoły. Dzieci są przeszczęśliwe, że mają wolne, to sprawa oczywista. Jednak jeśli chcemy, by te same dzieci były edukowane przez kadrę wykształconych i świetnie przygotowanych do zawodu pedagogów, to pensje muszą wzrosnąć, żeby było to warte konkurowania, żeby dyrektorzy mogli przebierać wśród najlepszych. Na razie dostają różnych nauczycieli, także takich, którym się nie będzie chciało. Jasne, metody ewaluacji ich pracy powinny być udoskonalone, ale motywacja pensją powinna być wyższa, wtedy nasze dzieci będą wracały do domu z głowami pełnymi wiedzy.
No chyba, że zrobią tak, jak pewna uczennica w szkole, w której pracowałam. Pani od wychowania fizycznego zwróciła jej uwagę, że za głośno się zachowuje. „Pierdol się!” zawołała uczennica, gdy nauczycielka się odwróciła. Ta zmartwiała, spojrzała na uczennicę, zapytała, czy dobrze usłyszała. Odpowiedź „specjalnie powiedziałam głośno, żeby pani usłyszała”.