W Katowicach trwa wciąż szczyt klimatyczny COP24. Polska, jako gospodarz szczytu w założeniu zadedykowanemu walce z globalnym ociepleniem, postanowiła postawić na węgiel. Co więcej, nasi rządzący przy węglu stoją i stać chcą nadal, choćby i dwieście lat. Rozsądek podpowiada jednak, że rezygnacja z węgla jest koniecznością. Pytanie brzmi: kiedy?
Szczyt klimatyczny COP24 w Katowicach z węglem i na górniczo
Problematyka zmian klimatycznych jest z całą pewnością bardzo złożona. Nie ulega wątpliwości, że one faktycznie następują. Wydaje się również faktem, że bezpośrednią przyczyną zmian jest działalność człowieka. Emisję gazów cieplarnianych zawdzięczamy przede wszystkim spalaniem rozmaitych paliw, oraz przemysłowej wręcz hodowli bydła. Faktem jest również, że sama Polska ma raczej niewielki wpływ na stan planety, w przeciwieństwie do takich państw, jak Stany Zjednoczone czy Chiny. Nie ma co się oszukiwać, szczyt klimatyczny w Katowicach nie przyniesie najpewniej żadnego przełomu w kwestii walki z globalnym ociepleniem. Podobnie jak poprzednie, czy następne.
Szczyt klimatyczny COP24 rozpoczął się jednak kontrowersją. Organizatorzy wzbudzili na całym świecie konsternację jego oprawą. Górnicza orkiestra oraz spora ilość prawdziwego węgla kamiennego ulokowana w specjalnych pojemnikach z pewnością miały jakiś cel. Być może przekonać gości, że nie taki węgiel straszny, jak go malują? Takie widoki jednak pozwalały przypuszczać, że Polska będzie zabierać w trakcie szczytu stanowisko co najmniej zachowawcze. Wypowiedzi naszych polityków nie sprawiły w tym względzie zawodu.
O ile premier Mateusz Morawiecki starał się kluczyć pomiędzy dążeniami do postępu w kwestiach klimatycznych a potrzebami polskiej węglożernej gospodarki, o tyle prezydent Andrzej Duda wyraźnie powiedział, że rezygnacja z węgla nie wchodzi w grę. Węgiel, jego zdaniem, jest naszym strategicznym surowcem – ciężko więc, żebyśmy z niego rezygnowali. Prezydent dodał jeszcze, że nie pozwoli, by za jego kadencji ktokolwiek „zamordował polskie górnictwo”.
Z jednej strony Bruksela i rachunek ekonomiczny, z drugiej górnicy i interes polityczny
Nie powinno to nikogo dziwić. Warto przypomnieć, jak się sprawa z górnictwem miała za rządów poprzedniej ekipy. Rząd Ewy Kopacz planował stopniowe wygaszenie wydobycia w czterech nierentownych kopalniach. Podjęcie takiej decyzji wywołało protesty górników. Jak łatwo się spodziewać, w politycznym światku podniosła się wrzawa, jak to Platforma Obywatelska podnosi rękę na polskie górnictwo, z niecnymi zamiarami w głowie zresztą. Dodajmy do tego ścisły sojusz rządzącego obecnie Prawa i Sprawiedliwości ze związkowcami oraz mocno prosocjalne nastawienie tej partii.
Kogoś dziwi, że ani Beata Szydło, ani Mateusz Morawiecki, ani tym bardziej Andrzej Duda, nie chcieli zostać polskimi odpowiednikami Margaret Thatcher? Rezygnacja z węgla jako surowca wydobywanego w Wielkiej Brytanii kosztowała brytyjską premier powszechną nienawiść wśród tamtejszych związkowców i sporej części społeczeństwa. Prawo i Sprawiedliwość doskonale wie, że wśród zwolenników liberalizmu gospodarczego nie ma za bardzo czego szukać.
W kwestii kopalń rządzący grają na zwłokę tak długo, jak to tylko możliwe
Rządzący musieli się jednak dogadać z Brukselą. Dylemat, przed jakimi cały czas stoją jest niczym żywcem wyciągnięty z antycznej tragedii. Z jednej strony, jest w Polsce całkiem sporo kopalni, które są w stanie, najdelikatniej rzecz ujmując, złym. Wydobycie jest w nich nieopłacalne, do tego nie rokują nadziei na poprawę tego stanu rzeczy. Prawo unijne reguluje w jaki sposób państwa członkowskie mogą udzielać przedsiębiorstwom pomocy ze środków publicznych. Nie może się to, na przykład, odbywać ze szkodą dla wolnej konkurencji na danym rynku. Co oznacza, że Polska nie bardzo może dotować nierentowne kopalnie w nieskończoność.
Z drugiej strony, rządzący nie bardzo chcą, żeby faktycznie zostały one zamknięte, bo to źle wygląda od strony czysto politycznej. Jeszcze gorzej wyglądałyby nieuchronne górnicze protesty w stolicy. Cóż pozostaje więc Prawu i Sprawiedliwości, jeśli nie granie na zwłokę tak długo, jak się tylko da? Pieniądze z budżetu niby przeznaczone są na działania osłonowe związane z zakończeniem wydobycia w trwale nierentownych kopalniach, jednak to kończyć można długie lata. I tak jeszcze w tym roku Komisja Europejska zgodziła się na udzielanie pomocy z budżetu kopalniom do roku 2023.
Wydobycie węgla w Polsce już teraz maleje, w przeciwieństwie do importu z Rosji
Jak to jednak jest właściwie z tą rentownością polskich kopalń? Cena węgla na światowych rynkach jest w ostatnich latach zmienna. W tej chwili oscyluje ona w granicach 90 dolarów za tonę. W okresie przejmowania władzy przez Prawo i Sprawiedliwość była, jak jeszcze w lutym wspominała Polityka, dużo niższa. Wówczas wynosiła ona ok. 50 dolarów za tonę. W czasach dekoniunktury cena jednej tony węgla potrafiła spaść nawet do 40 dolarów. Tymczasem wydobycie takiej ilości surowca w polskich kopalniach kosztować ma od 245 do nawet 300 zł. Czyli 65-80 dolarów.
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że węgla czekającego pod ziemią na wydobycie będzie coraz mniej. Im głębiej trzeba sięgnąć, tym koszt wydobycia będzie rósł. Nawet, jeśli ogół złóż węgla kamiennego w Polsce faktycznie mógłby nam wystarczyć na dwieście lat, jak przekonuje prezydent, to zdecydowana większość tych złóż znajduje się poniżej granicy jednego kilometra. Nie powinno więc dziwić, że wydobycie węgla w Polsce w ostatnich latach ciągle spada. Tendencja ta najpewniej się utrzyma, jeśli się nie umocni.
Gospodarka oparta o węgiel wymaga jednak stałego dostępu do surowca. Spadające wydobycie trzeba czymś uzupełnić. Odpowiedzią na zapotrzebowanie jest, jak się łatwo domyślić, import. Na przykład z Rosji. Onet podaje, że ze wschodu do Polski z roku na rok trafia coraz więcej węgla. W 2016 było to 8,3 milionów ton, w 2017 ich już 13,3 milionów. Tendencja ta utrzymuje się i w tym roku. W okresie od stycznia do września do naszego kraju przyjechało 14 milionów ton rosyjskiego węgla. Warto zauważyć, że importujemy ten surowiec także z innych państw, na przykład Stanów Zjednoczonych, Australii czy Mozambiku. Polskie kopalnie w zeszłym roku wydobyły 65,8 milionów ton węgla kamiennego, o 4,8 milionów ton mniej niż w 2016 r.
Polska musi zacząć się rozglądać za innymi źródłami energii
Zagraniczny węgiel jest po prostu tańszy od tego wydobywanego w naszych kopalniach. Jego jakość również nie odbiega na tyle od krajowego, skoro jest z powodzeniem importowany. Jeśli założymy, że w Polsce złóż, których wydobycie przynajmniej sprawia wrażenie jakiej-takiej opłacalności, zostało nam nie na dwieście a na dwadzieścia do czterdziestu lat, to trzeba zadać sobie pytanie: co potem? Na pewno opieranie gospodarki przede wszystkim o surowiec, który coraz częściej trzeba importować, ma się nijak do pojęcia „bezpieczeństwo energetyczne”.
Wszystko wskazuje na to, że rząd zdaje sobie sprawę z tego, że sytuacja jest co najmniej nieciekawa i że będzie tylko gorzej. Przedstawiona niedawno przez Ministerstwo Energii „Polityka energetyczna Polski do 2040 r.” zakłada zmniejszenie udziału węgla w produkcji energii elektrycznej do 60%. W 2017 r. wynosił on 80% a zaraz po transformacji ustrojowej aż 98%. Co w zamian? Odnawialne źródła energii oraz energetyka jądrowa. W przypadku tych pierwszych, prym wieść mają ogniwa fotowoltaiczne oraz morskie farmy wiatrowe. Rządzący z jakiegoś powodu najwyraźniej wciąż mają awersję do lądowych elektrowni wiatrowych, pomimo rozwoju technologii w tym zakresie w ostatnich latach.
Od Gierka i Jaruzelskiego, przez Mazowieckiego po Tuska i Morawieckiego – krótka historia polskiej elektrowni Jądrowej
Problem z elektrownią atomową w Polsce jest dokładnie taki sam od lat. Wszystkie próby jej zbudowania, jeszcze od czasów Polski Ludowej, kończą się fiaskiem. Historia tego projektu sięga czasów Edwarda Gierka. Budowa ruszyła jednak dopiero w 1982 r. Budowa obiektu została jednak wstrzymana przez rząd Tadeusza Mazowieckiego i zatrzymana po referendum lokalnym, w którym mieszkańcy województwa gdańskiego opowiedzieli się przeciwko kontynuacji budowy. Warto zauważyć, że miało to miejsce raptem parę lat po katastrofie w Czarnobylu.
Także w latach późniejszych energetyka jądrowa w Polsce nie miała szczęścia. Chociażby z prac specjalnej spółki powołanej za rządów Platformy Obywatelskiej nie wynikło nic konkretnego. Pierwotnie zakładano, że elektrownia zacznie pracę już w 2020 r. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, termin ten był co rusz przesuwany. A nawet jeszcze nie wybrano miejsca na jej budowę. Także obecna władza zdawała się raczej unikać tematu. Dekady lecą a elektrowni jak nie było, tak nie ma. Teraz, zgodnie z „Polityką energetyczną Polski do 2040 r.”, pierwszy blok jądrowy ma zostać oddany do użytku w 2030 r.
Polski rząd może pokpić szczyt energetyczny, ale nie politykę energetyczną państwa na następne dekady
„Polityka energetyczna Polski do 2040 r.” jest krytykowana za brak radykalizmu w odchodzeniu od opierania polskiej energetyki przede wszystkim o węgiel. Trzeba jednak wziąć pod uwagę wspomniane wcześniej czynniki czysto polityczne. Rządzący, chcą czy nie, muszą kluczyć pomiędzy dwoma sprzecznościami. Szczyt klimatyczny w Katowicach pokazał to zresztą doskonale. Z jednej strony mamy właściwie całkiem rozsądne założenia wspomnianego dokumentu, oraz chociażby snute od dawna plany promowania elektromobilności, wskrzeszanie planów budowy elektrowni atomowej czy morskie fermy wiatrowe. Czy nawet, niech będzie, hojne wsparcie dla toruńskiej geotermii.
Z drugiej mamy „największy skarb narodowy” w postaci węgla kamiennego, będący „gwarantem bezpieczeństwa energetycznego”. To z kolei oznacza konieczność patrzenia przez palce na rosnący import tegoż skarbu z zagranicy, dotowanie przeciągającego się w nieskończoność „wygaszania” nierentownych kopalni czy kombinowanie jak od strony organizacyjnej wydobycie usprawnić. Można tak długo, owszem. Póki co Polskę nawet na to stać. Warto przy tym zauważyć, że fetowanie polskiego górnictwa kosztuje niewiele, co najwyżej blamaż na arenie międzynarodowej. Nie pierwszy, najpewniej nie ostatni.
Taki stan rzeczy nie potrwa jednak wiecznie. Rezygnacja z węgla prędzej czy później będzie dla naszego kraju koniecznością, i to nawet jeżeli zupełnie pominie się kwestie związane z ochroną środowiska, czy ściślej rzecz ujmując: walki z ociepleniem klimatu. Zakładając nawet, że nastąpi to później – trzeba się do tego zacząć przygotowywać już teraz. Nie wystarczy budować przez czterdzieści lat jedną elektrownię. Do tego dochodzi kwestia samego górnictwa – wydobycie kiedyś się skończy, ludzie jednak zostaną. Nie można ich pozostawić samym sobie. Zwłaszcza, że już kiedyś to zrobiło. Niestety, reguły walki politycznej nie sprzyjają nie tylko podejmowaniu niepopularnych decyzji, ale także trzymaniu się już tych kiedyś podjętych.
Znowu Polak będzie mądry po szkodzie? Jeśli tak się stanie, to koszty mogą być wręcz astronomiczne
Im szybciej jednak Polska zdecyduje się na stopniowe odchodzenie od węgla, tym mniejszy koszt – zarówno społeczny, jak i czysto ekonomiczny – poniesie w przyszłości. Jeśli będziemy czekać do momentu, kiedy będziemy mieli nóż na gardle, koszt ten może być wręcz astronomiczny. Zwłaszcza, że wówczas taką operację trzeba będzie przeprowadzić w dużo krótszym czasie, niż teraz. Co więcej, nasza rozwijająca się gospodarka będzie potrzebowała coraz to więcej i więcej energii elektrycznej. Jeśli jej zabraknie, lub jeśli na skutek konieczności gwałtownych przekształceń, ceny prądu pójdą znacząco w górę, to wzrost gospodarczy Polski może zostać zagrożony.
Nie jesteśmy, niestety, krajem na tyle bogatym, by było nas stać na popełnianie tak daleko idących błędów. Dlatego właśnie Polska powinna potraktować szczyt klimatyczny COP24 dużo poważniej. Co więcej, planując strategię polityki energetycznej na następne dwie dekady, rządzący powinni wykazać się dużo większą odwagą. Chociażby po to, byśmy po roku 2040 nie obudzili się bez węgla i bez źródła energii, które jest w stanie go szybko i łatwo zastąpić.