Czasami mam wrażenie, że firma dwóch średnio rozgarniętych „biznesmenów” wpisujących się w klasyczny stereotyp polskiego cwaniaka i kombinatora, nadal działałaby w sposób bardziej legalny, normalny i przejrzysty, niż Uber.
Zacznijmy od tego, że Uber miał być usługą opierającą się o sharing economy. Czyli, przykładowo, jadąc z Mokotowa na Targówek mogliśmy ogłosić to w aplikacji, zgarnąć kogoś po drodze, a on dorzuciłby się nam do paliwa. Szybko jednak przerodził się w międzynarodową korporację taksówkarską. I być może nie byłoby w tym nawet nic złego – wniósł spory powiew świeżości do branży – gdyby nie fakt, że kierowcy aplikacji uprawiają swój fach stojąc zwykle w sprzeczności z przepisami prawa wielu państw na świecie.
Nie posiadają licencji taksówkarskich, wątpliwości budzi sposób w jaki rozliczają się ze swoich przejazdów od strony podatkowej. Nie wspominam już o historiach typu „kierowca Uber kogoś zgwałcił” albo „kierowca Uber kogoś okradł”, bo to już akurat czynnik wyłącznie ludzki, a nie instytucjonalny, poza tym w tradycyjnych taksówkach takie historie też się przecież zdarzały.
Obraz Ubera w Polsce nie jest zbyt klarowny. Wiadomo tylko, że nie brakuje mu kierowców ze wschodu, którzy do aplikacji trafiają za sprawą przeróżnych pośredników. I nie są zbyt wnikliwie weryfikowani, zarówno pod kątem kompetencji przewoźniczych, jak i pochodzenia – wszyscy wiemy jakie rzeczy dzieją się teraz na wschodniej Ukrainie.
Ale lista pretensji do Ubera jest i może być długa. Dość wspomnieć, że Uber cały czas przynosi gigantyczne straty, a w tym kontekście należy się zastanowić czy aby jego obecność na rynku i sposób w jaki rywalizuje z tradycyjnymi taksówkarzami nie jest już aby próbą stosowania dumpingu cenowego.
Wreszcie, za Uberem ciągnie się gigantyczna i bardzo bagatelizowana w naszym kraju afera Greyball. Krótko mówiąc – aplikacja śledziła swoich użytkowników i to bynajmniej nie w celu realizowania lepszej jakości przejazdów. Do tej wyliczanki amatorskiego i bardzo wątpliwego od strony prawnej sposobu prowadzenia biznesu należy doliczyć kolejną wpadkę.
Wybaczcie, jeśli brzmię, jakbym był wkurzony na Ubera. Ale to prawda – jestem wkurzony, a moja cierpliwość też ma swoje granice.
Uberowi wykradziono dane 57 milionów użytkowników
Nie gniewam się o to, że Uber stał się ofiarą ataku hackerskiego – takie rzeczy się niestety zdarzają. Gniewam się o to, co było potem. Jak donosi Bloomberg, korporacja w swoim stylu bałaganu na kółkach nie poinformowała o tym fakcie swoich użytkowników, a jeszcze wcześniej – zapłaciła okup w wysokości 100 000 dolarów, by skradzione dane zostały skasowane. Komunikat wydany rok temu powinien brzmieć:
Hej, ktoś nam się włamał na serwery. Wasze dane osobowe trafiły w niepowołane ręce i raczej powinniście o tym wiedzieć.
Ale takiego komunikatu nie było. Była za to próba wyciszenia sprawy w zamian za pieniądze w nadziei, że sprawa się nie rozniesie.
Czy Uberowi wykradziono moje dane i które?
Krótko – nie można tego wykluczyć. W niepowołane ręce wprost z serwerów Ubera wykradziono dane 50 milionów pasażerów z całego świata oraz 7 milionów kierowców – ci ostatni mają naprawdę przechlapane, ponieważ wydostały się m.in. numery prawa jazdy 600 tys. amerykańskich kierowców aplikacji.
Podobno nie wykradziono danych kart kredytowych ani informacji na temat naszej lokalizacji. Wydostały się natomiast imiona i nazwiska, numery telefonów oraz adresy e-mail. Ale ja w te informacje tak „w pełni” nie wierzę, ponieważ zostały one napisane charakterystycznym językiem niedopowiedzeń. Tak naprawdę hackerzy mogli się o nas dowiedzieć o wiele więcej.
Szef Ubera przyznaje, że taka sytuacja nie powinna mieć miejsca i posypuje głowę popiołem.