„Trzeba anulować, bo my przegramy” – słowa poseł Joanny Borowiak z PiS chyba już na zawsze wyryły się w historii polskiego parlamentaryzmu. Czy można je jakimś sprytnym sposobem zastosować do wyniku wyborów parlamentarnych? Unieważnienie wyborów mogłoby hipotetycznie wchodzić w grę, jeżeli rządzący donieśliby sami na siebie i ujawnili wszystkie swoje okołowyborcze kombinacje.
Wyborów parlamentarnych nie da się anulować w taki sposób, jak PiS anulował przegrane sejmowe głosowania
Obecna partia rządząca przyzwyczaiła nas do tego, że po prostu sobie anuluje sejmowe głosownie, którego wynik z jakiegoś powodu jej się nie podoba. Ciągłe reasumpcje, często dokonywane pod zmyślonym pretekstem, stały się politycznym memem. Podobnie jest ze słynnymi słowami poseł PiS Joanny Borowiak: „Trzeba anulować, bo my przegramy”. Tylko jak anulować niekorzystny wynik wyborów do Sejmu?
Prawo i Sprawiedliwość ma poważny problem. Wyniki sondażu late poll przeprowadzonego przez Ipsos praktycznie potwierdziły wynik wczorajszego exit poll. Rządzący mogą w nim liczyć na 36,6 proc. głosów. Taki rezultat przy fatalnym wyniku Konfederacji, który utrzymuje się w badaniach na poziomie 6,2 proc., nie daje partii Jarosława Kaczyńskiego żadnych szans na utworzenie rządu w przyszłym Sejmie.
Jakby tego było mało, gdzieś tam w tle przewija się wynik exit poll przeprowadzonego przez Ogólnopolską Grupę Badawczą. W tym sondażu PiS uzyskuje zaledwie 33,5 proc. głosów, druga jest Koalicja Obywatelska z wynikiem 31,4 proc. Odrobinę nadziei rządzącym mogą przynieść spływające wyniki cząstkowe, które na tym etapie liczenia głosów dają im jeszcze ponad 40 proc. Problem w tym, że głosy metropolii dotychczas zwykle były liczone na końcu. Młodzi mieszkańcy polskich miast byli gotowi stać w kolejkach przed komisjami wyborczymi nawet do późnych godzin nocnych. Powód był jeden: pokazać PiS czerwoną kartkę.
Co w takim razie zostało odchodzącej władzy, jeśli nie unieważnienie wyborów? Pomijając oczywiście odwlekanie nieuniknionego przez prezydenta Andrzeja Dudę i desperackie próby przekupienia kogo się tylko da w nowym Sejmie do zmiany strony. Nie wspominając nawet o niszczarkach pracujących na pełnych obrotach.
Problem w tym, że unieważnienie wyborów wcale nie jest takie proste. Postępowanie w tej sprawie składa się z dwóch zazębiających się ze sobą elementów. W pierwszej kolejności mamy rozpatrywanie protestów wyborczych. Drugim jest stwierdzenie ważności głosowania przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego.
Unieważnienie wyborów to sytuacja absolutnie ekstremalna i bardzo mało prawdopodobna
Zgodnie z art. 244 kodeksu wyborczego, Sąd Najwyższy ma 90 dni od dnia wyborów na podjęcie uchwały o ważności wyborów. Do tego czasu powinien rozstrzygnąć wszystkie złożone protesty wyborcze. Dlatego przepisy wspominają także o rozstrzygnięciu o ważności wyboru posłów, przeciwko którym wniesiono protest. Uchwała Sądu Najwyższego w tych sprawach podejmowana jest w składzie całej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. W naszym hipotetycznym scenariuszu interesować nas będzie w szczególności §3 przywołanego przepisu.
§ 3. Sąd Najwyższy, podejmując uchwałę o nieważności wyborów lub nieważności wyboru posła, stwierdza wygaśnięcie mandatów w zakresie unieważnienia oraz postanawia o przeprowadzeniu wyborów ponownych lub o podjęciu niektórych czynności wyborczych, wskazując czynność, od której należy ponowić postępowanie wyborcze.
Jeżeli Sąd Najwyższy uzna, że wybory parlamentarne były nieważne, to wygasza wszystkie zdobyte mandaty. Uchwała z decyzją trafia do rąk prezydenta, marszałka Sejmu oraz do Państwowej Komisji Wyborczej. Następnie przeprowadza się ponowne wybory. Tyle przepisy. Dlaczego jednak sędziowie mieliby zdecydować się na tak radykalne posunięcie?
Nie ma się co oszukiwać: do tej pory nawet poważne naruszenia zasad wyborczych były przez Sąd Najwyższy traktowane raczej pobłażliwie. Wszyscy pamiętamy podejrzane wyniki w Domach Pomocy Społecznej w ostatnich wyborach prezydenckich. Dziwnym zbiegiem okoliczności Andrzej Duda uzyskiwał w nich 100 proc. głosów. Na nieprawidłowości w przebiegu głosowania w tych placówkach zwracała uwagę Najwyższa Izba Kontroli. Personel miał oddawać głosy za podopiecznych, oczywiście według własnego uznania.
Do listy nieprawidłowości można by również dorzucić całokształt propagandowych wysiłków Telewizji Polskiej. Chodzi między innymi o brak równowagi w dostępie do czasu antenowego oraz w nierównym podejściu do poszczególnych stronnictw politycznych. Na szczególną uwagę zwracają tutaj laurki wyborczej dla prezydenta Dudy, którą w tych samych wyborach sprawiły mu Wiadomości. „Reportaż” w mediach publicznych przypominał spot wyborczy. Okraszony został nawet patetyczną muzyką typową dla takich produkcji.
Wybory nie były do końca uczciwe. Nie byłby to jednak pierwszy raz w ciągu ostatnich ośmiu lat
Jeżeli takie rzeczy nie robiły na Sądzie Najwyższym większego wrażenia, to co musiałby zrobić PiS, żeby wybłagać unieważnienie wyborów? Rządzący musieliby udowodnić, że rzeczywiście zostały sfałszowane. Nie chodzi mi jednak o propagandowe brednie o tym, jak to w proces wyborczy ingerowała nam zagranica. Tego typu tezy już padają w propisowskich mediach. Dowodem miałaby być… spektakularna frekwencja w miastach, która do tej pory raczej się nie zdarzała. Powinniśmy sobie w końcu zadać kluczowe pytanie: kto te wybory organizował?
Bynajmniej nie chodzi mi tutaj o Państwową Komisję Wyborczą jako taką. Podtrzymuję wszystkie moje kąśliwe komentarze dotyczące interpretacji przepisów dotyczących informacji od członków komisji obwodowych w sprawie kart do głosowania. Nie zmienia to jednak tego, że wiele wskazuje na to, że w tych wyborach PKW ogólnie wykonało kawał dobrej roboty. Cisza wyborcza nie została przedłużona, wbrew obawom wielu komentatorów nic nie wskazuje na to, by część głosów oddanych za granicą miała zostać unieważniona. Do tego policzenie tych wszystkich głosów, z uwzględnieniem referendum, to tytaniczny wysiłek.
Ewentualnym winowajcą mogłaby być ta siła, która dzierży w Polsce władzę nad całym aparatem państwowym. Siła ta zaprzęgła do pracy ogromne pieniądze, naginała wszystkie możliwe przepisy. Szczuła na swoich przeciwników politycznych telewizję oraz prasę. Była tak zdeterminowana wygrać, że wpływała na przedwyborcze ceny paliw. Wspomnijmy także o pewne subtelne manipulacje w sposobie przeprowadzania wyborów, pracy komisji wyborczych, czy wręcz zaniechanie urealnienia kształtu okręgów wyborczych względem rzeczywistego rozkładu populacji w Polsce.
Któż jest tą złowrogą siłą? Wbrew rządowej narracji nie jest to Donald Tusk ani partie demokratycznej opozycji, nie są to też źli Niemcy i unijni Biurokraci. Nie ma sensu mieszać do sprawy Georga Sorosa, Władimira Putina, czy nawet plam na Słońcu. Występki tylko jednej grupy w Polsce mogłyby teoretycznie spowodować unieważnienie wyborów. Mowa oczywiście o samym Prawu i Sprawiedliwości. Tylko czy rządzący są gotowi donieść na samych siebie?