Wilk z Wall Street po polsku, czyli Sodoma, Gomora, gołe pracownice w warszawskim call center. A potem pewnie dzwonili do ciebie

Gorące tematy Na wesoło Praca Dołącz do dyskusji (97)
Wilk z Wall Street po polsku, czyli Sodoma, Gomora, gołe pracownice w warszawskim call center. A potem pewnie dzwonili do ciebie

Wilk z Wall Street to kapitalnie opowiedziana historia. Niestety, dla wielu widzów to nie opowieść o porażce w pogoni napędzanej chciwością, a zbiór mniej lub bardziej zabawnych scen z alkoholem, narkotykami i seksem. Ba, niektórzy próbują w swoim miejscu pracy stworzyć namiastkę hollywoodzkiej produkcji.

Nie da się ukryć, że Martin Scorsese umie opowiadać historie. Wiele jego filmów to arcydzieła sztuki filmowej, i wciąż trudno się nadziwić, że Oscara dostał dopiero za zaledwie poprawny remake koreańskiego hongkońskiego filmu akcji, jakim jest Infiltracja. Ostatnio największe emocje wzbudził jego film o Jordanie Belforcie – szemranym handlarzu papierami papierami wartościowymi, który zbił olbrzymi majątek na wciskaniu ludziom kitu pod pretekstem spełniania marzeń. Choć opowiadana przez Scorsese historia jest de facto (uwaga, spoilery!) smutnym opisem pogoni za mamoną, to sam film jest nakręcony w konwencji olśniewającego teledysku, perfekcyjnie zmontowanym i zagranym przez świetnych aktorów. Nic dziwnego, że niektórzy próbują naśladować charakterystyczne zachowania Belforta i jego ferajny.

Wilk z Wall Street po polsku – fura, skóra i komóra z Panama Papers w tle

Na przykład: zachęcając koleżankę z pracy do przyjęcia wyzwania, aby ta – za 10 tysięcy złotych – przemaszerowała przez biuro w stroju Ewy. Ta się godzi, a całość uwiecznia ukryta kamera portalu Money.pl. A cała scena – w której pani pokazuje zarówno gołą d**ę, jak i środkowy palec – jest doskonałym podsumowaniem miejsca (w żargonie nazywa się to „kotłownia”), w którym się odbywa. Jest to bowiem biuro firmy wciskającej Polakom dokładnie ten sam kit, który wyniósł Belforta na szczyty finansowanej piramidy. Wysoki, pewny zysk, wystarczy jedynie wpłacić sporą sumę – a klient, jeśli jest wystarczająco naiwny i da się oczarować sprzedawcy, zaślepiony żądzą zysku to zrobi.

Zrobi – i straci, bo tak się dzieje w większości wypadków. A sprzedawca zarobi sporą prowizję na utopionych przez „frajera” tysiącach złotych (a podobno niektórzy potrafili w ten sposób stracić miliony). Nie dziwi zatem presja na wyniki. Zarówno ze strony liderów całego przekrętu (spółki opisane przez Money.pl pojawiają się w słynnych Panama Papers) zmuszających pracowników do jeszcze skuteczniejszego urabiania klientów, jak i samych pracowników, którym zależy na wynagrodzeniu w dużej mierze opartym na premiach. W końcu – kto by nie chciał zarabiać tyle ile Kim Kardashian, na przykład?

A to wszystko ma miejsce w kraju, w którym oficjalnie funkcjonują takie instytucje jak Komisja Nadzoru Finansowego. W kraju, w którym jeszcze niedawno upadek Amber Gold pokazał Polakom, jak się kończy pogoń za „wysokim zyskiem bez ryzyka”. Niestety, inwestowanie w ryzykowne instrumenty finansowe (jak forex) rzadko kiedy przynosi oczekiwany efekt w postaci szybkiego wzbogacenia się. To raczej doskonała droga do utraty oszczędności życia.

Wciąż jednak Polacy zdają się wierzyć i praktykować zasadę Gordona Gekko z filmu Wall Street, głoszącą, że „chciwość jest dobra”. A przecież, żeby się wzbogacić, wystarczy przestać jeść awokado