Prezydent Ukrainy twierdzi, że ma informacje sugerujące przygotowania do zamachu stanu przeciwko niemu. Rosja gromadzi przy granicy swojego zachodniego sąsiada siły niespotykane od inwazji na Afganistan. Równocześnie kryzys migracyjny w Polsce i na Litwie, oraz manipulacje cen gazem, absorbują zachodnią Europę. Wojna Ukrainy z Rosją może wchodzić w kolejną fazę.
Wołodymir Zełenski ostrzega, że planowany jest zamach stanu przeciwko niemu. Wojna Ukrainy z Rosją wkracza w nową fazę?
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski poinformował, że 1-2 grudnia w jego państwie zostanie przeprowadzony zamach stanu. Przekonuje, że jest w posiadaniu nagrań, na których Rosjanie omawiają udział w zamachu jednego z najbogatszych Ukraińców, oligarchę Rinata Achmetowa. Ten ma być w całe przedsięwzięcie wciągany przez osoby z jego otoczenia.
Deklaracja Zełenskiego brzmi dość dramatycznie, jednak sytuacja na Ukrainie jest nie do pozazdroszczenia. Od kilku tygodni przedstawiciele wielu państw zachodnich wyrażają zaniepokojenie ruchami rosyjskich wojsk w pobliżu ukraińskiej granicy. Według niektórych informacji, mowa wręcz o koncentracji sił niespotykanej od sowieckiej inwazji na Afganistan w 1979 r.
Rozmowy zachodnich przywódców z Władimirem Putinem odczytujemy w naszym kraju przez pryzmat wywołanego przez Białoruś kryzysu migracyjnego w Polsce, Litwie i Łotwie. Zawierały one jednak jeszcze jeden bardzo ważny, wręcz chyba kluczowy motyw. Nasi sojusznicy językiem dyplomacji przestrzegali Putina przed inwazją na Ukrainę. Kreml zaś oskarża Ukraińców o prowokacje w Donbasie, skądinąd uskuteczniane przy pomocy broni dostarczanej przez NATO.
Na wojnie pierwszą ofiarą zwykle jest prawda. Wojna Ukrainy z Rosją trwa tymczasem w najlepsze od 2014 r. Rosjanie zagarnęli zbrojnie Krym, tak zwane „zielone ludziki” opanowały Donieck i Ługańsk. Dlatego nie ma sensu się w ogóle zastanawiać, czy teraz do takiego konfliktu dojdzie. Tym niemniej wiele wskazuje na to, że Kreml może czynić przymiarki do kolejnej jego eskalacji.
Kryzys migracyjny i zamieszanie z cenami gazu także mogą stanowić część rosyjskich przygotowań
Sama koncentracja wojsk i słowa prezydenta Zełenskiego o zamachu stanu to nie wszystko. Warto wspomnieć także o działaniach ze strony Białorusi. Presja migracyjna na Polskę i państwa bałtyckie to nie tylko sposób Aleksandra Łukaszenki na odegranie się za wsparcie udzielane tamtejszej opozycji. Z punktu widzenia Rosji to także świetny sposób na zajęcie czymś Zachodu, żeby ten za bardzo nie przeszkadzał.
Nic więc dziwnego, że Rosjanie udzielają Łukaszence wsparcia i bardzo chętnie atakują między innymi Polskę. Na przejściu granicznym w Bruzgach pojawił się chociażby rosyjski deputowany Witalij Milonow, z prezydenckiej partii Jedna Rosja. Trudno byłoby o bardziej wymowny gest wsparcia.
Co więcej, Rosja bardzo chętnie stawiałaby siebie w roli rozjemcy w konflikcie między Polską a Białorusią. Czy raczej: kogoś, kto jest Unii Europejskiej potrzebny do rozwiązania problemu. W ten właśnie sposób Kreml wykorzystuje brak zdecydowania ze strony Brukseli do potencjalnego jej zneutralizowania w sprawie Ukrainy, lub przynajmniej do osłabienia nieuchronnej reakcji Zachodu na kolejną agresję.
W podobny sposób można także odczytywać zresztą także zamieszanie związane z dostawami gazu. Polski premier Mateusz Morawiecki, trzeba mu to oddać, miał pełną słuszność wytykając niektórym państwom Europy Zachodniej naiwność w podejściu do Rosji i surowców energetycznych. Mowa w szczególności o Niemczech i Austrii, które forsowały budowę gazociągu Nord Stream 2. Licząc przy tym, że robienie interesów z Kremlem sprawi, że ten za dotknięciem czarodziejskiej różdżki złagodnieje.
W rzeczywistości Rosja od dawna wykorzystuje dostawy surowców energetycznych jako narzędzie uprawiania polityki siły. Gdy pojawił się pierwsze problemy z certyfikacją gazociągu Gazprom nagle zmniejszył dostawy do Europy i proszę – ceny gazu drastycznie wzrosły, mamy poważny kryzys energetyczny. Warto wspomnieć, że już miesiąc temu Rosja wstrzymała dostawy węgla na Ukrainę. Niedawno zaś Białoruś zrobiła to samo z energią elektryczną.
Wojna Ukrainy z Rosji wynika także z tego, że Kreml nie może się pogodzić z niezależnością Kijowa
Szereg posunięć Rosji z ostatnich miesięcy można odczytywać jako przygotowywanie sobie gruntu do kolejnej agresji przeciw Ukrainie. Najlepszym dowodem na realność zagrożenia jest powaga, z jaką traktują je przywódcy państw zachodnich. Wspominają o nim komunikaty płynące ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, czy Niemiec. Także premier Morawiecki angażuje się w swego rodzaju kontrofensywę dyplomatyczną. W kontakcie z Zachodem pozostaje także prezydent Zełenski.
Pytanie jednak po co w ogóle Kremlowi kolejna wojna Ukrainy z Rosją? Z czysto strategicznego punktu widzenia, wschodnia część Ukrainy wciąż posiada rozwinięty przemysł i zasoby, na które Moskwa może mieć chrapkę. Co więcej, niektórzy eksperci zauważają, że chaos i wojna oznaczają panikę na rynkach, a tym samym wzrost cen surowców energetycznych. To zaś oznacza więcej pieniędzy w rosyjskim budżecie, których Kreml akurat bardzo potrzebuje.
Kolejną możliwością jest zagrywka godna Korei Północnej: celowe wywołanie kryzysu tylko po to, by później uzyskać ustępstwa w zamian za zaprzestanie wrogich działań. W całej sprawie jest jednak coś jeszcze: czysta chęć posiadania. Rosja od dawna traktuje Ukrainę jak część swojej nienaruszalnej strefy wpływów. Czy wręcz: jak część swojego terytorium, która nie została jeszcze „zintegrowana” z macierzą.
Lech Kaczyński miał całkowitą słuszność przestrzegając świat przed agresywną polityką Moskwy
W przypadku Białorusi Kreml nie musi się uciekać do posunięć militarnych, bo jest w stanie zmusić uzależnionego i słabszego sąsiada do dalszej integracji z Rosją. Ukraina jednak wyrwała się z czułych objęć Moskwy po obaleniu prezydenta Wiktora Janukowycza przez rewolucję z przełomu 2013 i 2014 r. To właśnie bezpośrednia przyczyna, przez którą wybuchła niewypowiedziana wojna Ukrainy z Rosją.
Czy jest nadzieja na uniknięcie dalszej eskalacji? Tak. Warunkiem jest uznanie przez Kreml, że wojna Ukrainy z Rosją oznacza więcej strat niż zysków. Wszystko zależy od stanowczej reakcji zachodu i realnych gwarancji bezpieczeństwa udzielonych Kijowowi. Tylko czemu Władimir Putin miałby do takiego wniosku dojść, skoro nawet reakcja na skrytobójcze zamachy rosyjskich dysydentów nie odwiodły zadowolonych z siebie Europejczyków od robienia interesów z Moskwą? Miejmy nadzieję, że jednak uczymy się na błędach i Putin tym razem się przeliczy.
My, Polacy, powinniśmy zaś z całego serca wspierać Ukrainę. W końcu bez niej, to nasza granica z nieprzewidywalnym i agresywnym sąsiadem znacząco by się wydłużyła. O gorszą dla Polski wiadomość byłoby bardzo trudno. Patrząc na problem z tego punktu widzenia, trzeba przyznać słuszność prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu:
Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może przyjść czas na mój kraj, na Polskę