Na Bliskim Wschodzie znowu wrze. W amerykańskim nalocie zginął irański generał Kassim Sulejmani oraz przywódca Hezbollahu w Iraku, Abu Mahdi al-Muhandis. To tylko jedno z kilku uderzeń wymierzonych w tą organizację i irańskie interesy w regionie. Komentatorzy zgodnie zauważają, że to praktycznie deklaracja wojny. Tyle tylko, że wojna USA-Iran praktycznie już trwa.
Wojna USA-Iran to konflikt na miarę współczesności: hybrydowy, nieregularny, skomplikowany – bez jasnego początku
Od jakiegoś czasu na łamach Bezprawnika zastanawiamy się czy konflikt pomiędzy Iranem a Stanami Zjednoczonymi przerodzi się w działania wojenne. Wygląda na to, że wojna USA-Iran tak naprawdę już trwa. I to od jakiegoś czasu. Najlepszym dowodem na potwierdzenie tej tezy to zlikwidowanie na bagdadzkim lotnisku generała Kassima Sulejmaniego, dowódcy irańskiej „brygady al-Kuds”.
Trzeba przy tym zaznaczyć, że jest to wojna nowego, współczesnego typu. Oficjalne wypowiadanie wojny wyszło wśród państw z mody. Zwłaszcza, że formalnie rzecz biorąc jest to akt agresji. Rządy zaś nawet wtedy gdy przeprowadzają inwazję, to w szczytnych, humanitarnych celach. Ostatecznie: po prostu się bronią. Dzisiejszym wojnom brakuje też skali wielkich konfliktów toczonych w XX w. w Europie. Mają dużo też bardziej nieregularny charakter.
Co więcej, współczesne konflikty zbrojne bywają niezwykle skomplikowane. Dotyczy to nie tylko przyczyn, ale także prób ustalenia samych stron konfliktu. Szczególnie dotyczy to zwłaszcza Bliskiego Wschodu i jego mozaiki etniczno-religijnej przeplatanej sprzecznymi interesami poszczególnych regionalnych i światowych mocarstw.
Kassim Sulejmani był dla wielu szyitów, a na pewno Irańczyków, bohaterem walki z Państwem Islamskim
Likwidacja Sulejmaniego, oraz przywódcy irackiego Hezbollachu Abu Mahidego al-Handisa, to przejaw zuchwałości. I to takiej dotychczas niespotykanej w sporze pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Iranem. W końcu co innego uderzyć w rosyjskich najemników z grupy Wagnera, których w razie czego państwo macierzyste może się wyprzeć, a co innego generała irańskiego wojska. I to nie byle jakiego.
Kassim Sulejmani dowodził tzw. „brygadą al-Kuds”. Są to w praktyce siły ekspedycyjne irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji. Sama brygada ma ogromną samodzielność organizacyjną. Podlega jedynie Najwyższemu Przywódcy – głowie całego irańskiego państwa. Nazwa oddziału jest przy tym dość wymowna. „Al-Kuds” to nic innego jak arabska nazwa Jerozolimy.
Co ważniejsze: brygada jest oddziałem regularnego irańskiego wojska. Wręcz swoistymi siłami specjalnymi, przeznaczonymi do operowania poza granicami państwa. Sam Sulejmani był bardzo wpływowym człowiekiem nie tylko w Iranie, ale i w całym regionie. Generał praktycznie kierował irańską polityką zagraniczną na Bliskim Wschodzie. Wliczając w to rzecz jasna także operacje zbrojne wymierzone we wrogów swojego państwa. W tym także, oczywiście, Stany Zjednoczone.
Nie byłoby wielką przesadą określenie go osobą numer 3, albo nawet numer 2, w państwie. To z kolei pociąga za sobą stanowczą reakcję ze strony Iranu. Ajatollah Ali Chamanei, Najwyższy Przywódca właśnie, ogłosił właśnie trzydniową żałobę narodową. Irańskie MSZ określiło amerykański atak mianem „aktu międzynarodowego terroryzmu”, oraz „łajdackiego awanturnictwa”.
Wymiana ciosów pomiędzy stronami trwa już od jakiegoś czasu, wojna USA-Iran nie zaczęła się 3 stycznia
Jak się można spodziewać, Irańskie reakcje sprowadzają się obecnie do zapowiedzenia odwetu. W domyśle: krwawego. Wojna USA-Iran może się tylko zaostrzyć. Warto jednak zadać sobie pytanie: co właściwie irański generał robił w Bagdadzie z przywódcą tamtejszego Hezbollahu?
Trzeba pamiętać o tym, co się od paru dni dzieje w stolicy Iraku. Ambasada Stanów Zjednoczonych była praktycznie oblężona przez demonstrantów. Ci wdarli się nawet do środka. Mowa o Irakijczykach wspierających działalność Hezbollahu. W poprzedzających protesty pod ambasadą dniach amerykańskie lotnictwo bombardowało na terytorium Iraku cele związane właśnie z Hezbollahem.
Tutaj warto wspomnieć parę słów o tym, czym właściwie jest Hezbollah. Nazwę tej organizacji można tłumaczyć jako „Partia Boga”. To szyicka bojówka, milicja, organizacja wojskowa czy wręcz terrorystyczna. Pierwotnie pochodząca z Libanu, jednak operująca między innymi także w Syrii, Iraku oraz w Palestynie. Organizacja jest silnie związana z Iranem oraz jego interesami na Bliskim Wschodzie. Wynika to nie tylko z powiązań wojskowych czy politycznych, ale także religijnych.
Wspólnota interesów pomiędzy organizacją a Iranem ma długą tradycję. Sama Partia Boga jest bardzo wpływowa chociażby w Libanie. Pomagała chociażby zwalczać antyrządowe protesty w tym kraju. Wywołane nie wielką polityką a po prostu korupcją i podnoszeniem podatków.
Stawką konfliktu wydaje się panowanie nad Irakiem, Irakijczycy zaś chyba woleliby żeby cudzoziemcy poszli sobie z ich kraju precz
Także przez Irak przechodziły w ostatnim czasie protesty. Trzeba przyznać, że wojna USA-Iran to w dużej mierze gra o to, kto będzie panował w Iraku. Amerykanie od obalenia Saddama Husseina popełnili właściwie wszystkie możliwe błędy. Rozwiązanie irackich sił zbrojnych po latach otworzyło drogę do ofensywy Państwa Islamskiego. Samozwańczy kalifat w pewnym momencie niemalże zagroził samemu Bagdadowi. Opanował także drugie co do wielkości miasto w tym państwie – Mosul.
Walczyć z Państwem Islamskim pomogli Irańczycy oraz Hezbollah. Podobnie zresztą jak w Syrii. Większość Irakijczyków to także szyici. Państwo Islamskie zaś cieszyło się wsparciem sunnickiej mniejszości. Tej samej, która dominowała w Iraku w trakcie rządów Husseina i która stanowi zaplecze islamistów z al-Kaidy czy ISIS.
Problem w tym, że zaczęli się zbytnio panoszyć, traktując kraj niemalże jak swoją kolonię. Ułatwiała im to wyjątkowa spolegliwość ze strony irackiego rządu – właściwie w pewnym momencie będącego przedłużeniem woli Teheranu. Antyirańskie protesty jednak w żadnym wypadku nie były przejawem miłości względem Stanów Zjednoczonych.
Irakijczycy najwyraźniej woleli, żeby wszystkie cudzoziemskie siły poszły sobie wreszcie precz. Codzienność państw Bliskiego Wschodu znajdujących się na szachownicy mocarstw jest bowiem nie do pozazdroszczenia.
Wojny zastępcze toczone na Bliskim Wschodzie to niewyobrażalne cierpienie mieszkańców, społeczeństw czy całych państw
Tak naprawdę suwerennością Iraku, Syrii, Libanu czy Jemenu nikt się za specjalnie nie przejmuje. Kolejna piaskownica mocarstw otwiera się powoli w Libii. Wojna USA-Iran, a także kolejna zastępcza wojna pomiędzy Iranem a Arabią Saudyjską, wiąże się dla nich z wieloma, najdelikatniej rzecz ujmując, niedogodnościami. Niewyobrażalnymi właściwie dla mieszkańca Europy, wyjąwszy może Ukraińców z Donbasu.
Sponsorowane przez obce siły rozmaite organizacje terrorystyczne, pełniące rolę „demokratycznej opozycji” czy „lokalnych milicji”, to praktycznie codzienność. Podobnie jak naloty na praktycznie dowolne cele. Uskuteczniają je zarówno Stany Zjednoczone czy Rosja, ale w atakach bez uzgodnienia czegokolwiek z sąsiadami królują Izraelczycy. Warto pamiętać, że wszelkiego rodzaju „strefy zakazu lotów” ustanawiane przez państwa zachodnie oznaczają tak naprawdę strefę monopolu bombardowań.
Stan ciągłej wojny oznacza oczywiście dewastację gospodarki, katastrofę humanitarną, migracje, kompletny chaos oraz postępującą dezintegrację struktur danego państwa. Nie wspominając nawet o sumie tragedii poszczególnych osób.
Odwet Iranu i Hezbollahu może być wymierzony w Izrael – to bliższy cel niż Stany Zjednoczone
To właśnie najbardziej prawdopodobny skutek, jaki dla regionu będzie miała wojna USA-Iran w obecnym kształcie. Eskalacja przede wszystkim uderzy w Irak. Już teraz szyickie milicje, w rodzaju szyickiej Armii Mahdiego, wznawiają działalność. Hezbollah już zapowiada, że „pomszczenie Sulejmaniego jest zadaniem wszystkich bojowników”. Tymczasem najbliżej Libanu jest państwo, dla którego Stany Zjednoczone są w stanie zrobić niemal wszystko.
Bardzo zresztą możliwe, że jedną z przyczyn tak drastycznego posunięcia ze strony USA był także atak rakietowy z 26 grudnia na wiec wyborczy Benjamina Netanjahu. Izraelski premier musiał nawet uciekać do schronu. Sprawcą był palestyński Hamas, jednak także ta organizacja ma przynajmniej finansowe powiązania z Teheranem.
Nie jest przy tym tajemnicą, że Izrael właśnie w Iranie widzi największe zagrożenie dla swojego istnienia. Nie bez powodu skądinąd: jeśli kogoś nie przekonuje sama nazwa brygady al-Kuds, to z pewnością zrobią to bezpośrednie groźby zmiecenia z powierzchni Ziemi państwa żydowskiego formułowane od czasu do czasu przez irańskich oficjeli. Warto pamiętać, że do tej narracji Izraelczycy w całości przekonali Donalda Trumpa.
Wojna USA-Iran to dziecko prezydenta Stanów Zjednoczonych – Donald Trump swoimi decyzjami doprowadził do jej ciągłej eskalacji
Amerykański prezydent stanowi kolejny istotny element układanki. Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę, że decyzji o ataku na Sulejmaniego Trump nie podjął jednoosobowo. Z całą pewnością odpowiedzialność za śmierć generała spoczywa bardziej na sztabowcach, dowódcach i urzędnikach. Wydaje się jednak oczywiste, że tak drastyczne posunięcie musiał zatwierdzić sam prezydent.
Wojna USA-Iran to praktycznie dzieło administracji Donalda Trumpa. To on zdecydował o zerwaniu umowy z Iranem w sprawie tamtejszego programu atomowego. Skądinąd wbrew stanowisku krajów Unii Europejskiej. To Trump zdecydował o nałożeniu na Iran drakońskich sankcji, które poważnie osłabiły tamtejszą gospodarkę.
Prezydent Stanów Zjednoczonych postawił Teheran pod ścianą licząc, że ten się złamie. Irańczycy mają poważne problemy, także z protestami. Skądinąd stłumionymi, krwawo – mowa nawet o 1,5 tysiąca ofiar. Świadczą o tym słowa irańskiego ministra spraw wewnętrznych, który tłumaczył się, że żołnierze przecież strzelali nie tylko w głowę, ale również w kostki.
Tyle tylko, że zgładzenie Kassima Sulejmaniego z pewnością nie skłoni Iranu do kapitulacji. Wręcz przeciwnie: Teheran teraz, chce czy nie, musi odpowiedzieć jeśli nie chce stracić twarzy. Odpowiedź przy tym będzie musiała być adekwatna. To oznacza, że powinniśmy się spodziewać dalszej eskalacji konfliktu.
Na pierwszy rzut oka Stany Zjednoczone zabijając Sulejmaniego zdrowo przedobrzyły
Warto w takim razie zadać sobie pytanie: w co gra Trump? Inwazja na Iran, czy nawet ponowna pełna okupacja Iraku, byłyby po prostu szaleństwem. Iran to państwo większe niż Irak za Saddama Husseina, dysponujące silniejszą armią. Nie wspominając o możliwym wsparciu ze strony Rosji. Do tego w większości składające się z gór albo pustyni. Inwazja oznaczałaby dla Stanów Zjednoczonych powtórkę z Wietnamu. Tylko bardziej.
Eskalacja przemocy tuż przed wyborami prezydenckimi raczej nie przysporzyłoby Trumpowi popularności. Owszem, zlikwidowano generała który z całą pewnością szykował w Bagdadzie jakąś przykrą „niespodziankę” dla sił amerykańskich. Naiwnością jednak byłoby myślenie, że te plany umarły razem z Sulejmanim.
Nie wydaje się także, by ten taktyczny sukces miał odwrócić stopniową utratę kontroli Waszyngtonu w Iraku i Afganistanie. Warto odnotować, że likwidacja skutecznego, doświadczonego dowódcy faktycznie może osłabić efektywność brygady al-Kuds i irańskich działań w regionie. Z drugiej strony, z pewnością przysporzy Irańczykom dodatkowe siły w świecie szyickim.
Trump od dawna zapowiadał, że wycofa amerykańskich żołnierzy z Iraku i w ogóle Bliskiego Wschodu. Jeśli jednak zrobi to teraz, będzie to ucieczka z podkulonym ogonem. Wojna USA-Iran będzie więc trwać, bardzo możliwe że stanie się coraz bardziej gorąca. Naloty na irańskie terytorium? Kolejne ataki na tankowce i saudyjskie instalacje z ropą? Zmasowane ataki rakietowe na Izrael? Wszystkie zwyczajowe bliskowschodnie sposoby prowadzenia walki mogą zostać wykorzystane w najbliższym czasie.