W końcu możemy dostrzec koniec zamieszania związanego z majowymi wyborami prezydenckimi. Impas przełamało nie głosowanie korespondencyjne, wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, czy drastyczne przetasowanie sceny politycznej. Wybrano rozwiązanie, które chyba nikomu nie przyszło do głowy – wybory 10 maja po prostu się nie odbędą. To całkiem niezłe rozwiązanie. Tyle tylko, że również niepozbawione wad.
Jeżeli coś jest głupie i działa to nie jest głupie – czyli jak by tu przełożyć wybory bez żadnego trybu i utrzeć nosa opozycji
Tegoroczne wybory prezydenckie można określić na różne sposoby. Słowa takie jak „farsa”, „cyrk”, „parodia” czy „kompromitacja” właściwie należą do tych łagodniejszych określeń obecnego stanu rzeczy. Któż bowiem mógł przewidzieć, że Zjednoczona Prawica postanowi, że zwyczajnie wyborów nie przeprowadzi? Okazuje się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda.
Rozwiązanie wymyślone przez Jarosława Kaczyńskiego i Jarosława Gowina politykom obozu rządzącego zjeść ciastko i dalej je mieć. Z jednej strony faktycznie prawdziwy wybór głowy państwa odsunie się w czasie, przynajmniej do końcówki czerwca. Z drugiej zaś prawica nie daje satysfakcji opozycji poprzez wybór zdroworozsądkowego i w pełni konstytucyjnego rozwiązania w postaci ogłoszenia stanu klęski żywiołowej. Jeśli chodzi o zachowanie twarzy zdania najpewniej będą podzielone.
Plan jest prosty. Nie robić nic, celowo zawalić wybory 10 maja i poczekać aż Sąd Najwyższy stwierdzi ich nieważność. Wtedy, zgodnie z art. 129 ust. 3 Konstytucji przeprowadzi się następne wybory prezydenckie – tak jakby doszło do opróżnienia urzędu prezydenta. Takie wybory Marszałek Sejmu rozpisuje „nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów„.
Być może nawet ktoś wybory 10 maja wygra – wszystko zależy od tego, czy uda się oddać jakikolwiek ważny głos
W międzyczasie Sejm odrzucił senackie weto dla ustawy o głosowaniu korespondencyjnym. Ta później ma zostać znowelizowana. Zgodnie z zapowiedziami polityków obozu rządzącego, kontrolę nad przebiegiem wyborów odzyska Państwowa Komisja Wyborcza. Powszechne wybory korespondencyjne pozostają obowiązującym sposobem, w jaki Polacy wybiorą głowę swojego państwa.
Warto się zastanowić nad prawnymi konsekwencjami realizacji takiego planu. Przede wszystkim, „pakt Jarosławów” sam w sobie nie ma żadnej mocy prawnej. Podobnie zresztą jak decyzją o przełożeniu wyborów prezydenckich w taki a nie inny sposób. Rządzący prawo konstytucyjne postawią przed faktem dokonanym i brutalną siłą.
Niestety, plan ma jeden istotny feler. Wybory 10 maja muszą się „odbyć” – ale tak, żeby faktycznie się nie odbyły. Dzięki temu w sobotę i niedzielę będzie cisza wyborcza. Taka najprawdziwsza, z jakże prawdziwymi karami za jej złamanie.
W dniu wyborów Polacy nie będą mogli zagłosować – nawet jeśli zdążyli już otrzymać pakiet wyborczy. Nikt w końcu nie wystawi „skrzynek odbiorczych”. Nawet jeśli jakimś cudem oddano by jakieś głosy, to wynik takich wyborów nie miałaby żadnego znaczenia. Choć Państwowa Komisja Wyborcza wciąż będzie musiała go podać do publicznej wiadomości.
Po prostu nie ma możliwości, żeby Sąd Najwyższy uznał wybory 10 maja za ważne
Zgodnie z art. 320 kodeksu wyborczego, nie później niż po 14 dniach od dokonania tej czynności, PKW musi przekazać sprawozdanie z wyborów Marszałkowi Sejmu i Sądowi Najwyższemu. Sąd Najwyższy z kolei, na podstawie art. Art. 324. § 1 tejże ustawy z urzędu rozstrzyga o ważności wyboru prezydenta.
Naprawdę nie trzeba posiadać daru jasnowidzenia, żeby przewidzieć w tym przypadku rozstrzygnięcie. Skoro już wybory 10 maja przeprowadzone zgodnie z wcześniejszym planem obozu rządowego były obarczone mnóstwem obaw o ich zgodność z prawem, to teraz nie będzie co do tego żadnych wątpliwości. Przypomnijmy: zgodność wyborów korespondencyjnych z konstytucją w oparciu o niedawno przegłosowaną ponownie w Sejmie ustawę jest po prostu wątpliwa.
O ile dzieją się na naszych oczach rzeczy niewyobrażalne pod względem prawnym, o tyle PKW święcie przekonane że wybory 10 maja odbyły się prawidłowo w tych okolicznościach jest zwyczajnie niemożliwe. A nawet jeśli, to na pewno ktoś złożyłby protest wyborczy.
Celowe nieprzeprowadzenie wyborów prezydenckich w państwie prawnym narażałoby rządzących na odpowiedzialność karną
Pozostaje kwestia odpowiedzialności prawnej za cały ten bałagan. Trudno bronić argumentu o działaniu w stanie wyższej konieczności. Co najwyżej o sprzątaniu bałaganu, który się wywołało. Istnieją, jak już wspomniano, rozwiązania zgodne z konstytucją. Tarcza antykryzysowa 2.0 organizację głosowania – wtedy – mieszanego przekazała z rąk PKW do ministra aktywów państwowych.
Do 10 maja rządzący nie mają najmniejszych szans na uporządkowanie stanu prawnego w taki sposób, by udawać że nic się nie stało. Jacek Sasin wciąż jest zobowiązany do wykonania dyrektyw zawartych w obowiązujących ustawach. Gdyby jego celowe zaniechanie wypełniłoby znamiona któregoś z czynów zabronionych przez rozdział XXXI kodeksu karnego, to ministrowi mogłoby grozić, czysto hipotetycznie, postępowanie przed Trybunałem Stanu.
Trzeba przyznać, że nasze prawo karne jest dość dziurawe. Próżno szukać zarówno w kodeksie karnym, jak i kodeksie wyborczym, przestępstwa uniemożliwienia przeprowadzenia wyborów. Są jednak inne przepisy. Jak na przykład art. 213 kk – funkcjonariusz publiczny, który nie dopełniając swoich obowiązków działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Przestępstwo to można popełnić także nieumyślnie.
Łatwo sobie wyobrazić argumentację kandydata na prezydenta, który przez „pakt Jarosławów” traci możliwość wzięcia udziału w wyborach. Te w końcu zostaną unieważnione – a więc całą procedurę, łącznie ze zbieraniem podpisów, trzeba będzie zacząć od nowa. To zresztą oznacza także koszty. Pieniądze przekazane na rzecz poszczególnych komitetów wyborczych właściwie zostaną zmarnowane.
W „państwie bez żadnego trybu” nikomu za wybory 10 maja włos z głowy nie spadnie a przy tym pozbędziemy się problemu
Niezrealizowane wybory 10 maja mogą także oznaczać wypełnienie znamion art. 248 pkt 4) bądź 249 kk. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z dopuszczeniem się nadużycia lub dopuszczeniem do nadużycia przy przyjmowaniu lub obliczaniu głosów. W drugim chodzi o podstępne przeszkadzanie w głosowaniu lub obliczaniu głosów.
Warto przy tym zauważyć, że autorzy całej koncepcji mogliby odpowiadać za podżeganie do popełnienia przestępstwa przez organy władzy wykonawczej. Sami, formalnie rzecz biorąc, są jedynie szeregowymi posłami – nie wydają prawnie wiążących ministrów dyspozycji. Co ważne: w ich przypadku w grę wchodziłaby po prostu odpowiedzialność przed sądami powszechnymi.
Ale przecież rządzący w praktyce nie mają się czego obawiać. Większość parlamentarna chroni ich immunitety, prokurator generalny przypilnuje żeby nikomu nie przyszło do głowy postawić komukolwiek jakichkolwiek zarzutów. Nieprzeprowadzone wybory 10 maja będą więc kolejną kpiną z koncepcja państwa prawa – ale jednocześnie całkiem skutecznym rozwiązaniem poważnego kryzysu konstytucyjnego. Może czas się przyzwyczaić do „państwa bez żadnego trybu”?