Za niecały miesiąc wygasną majątkowe prawa autorskie rządu Bawarii do „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Czy w XXI wieku będziemy potrafili się zmierzyć z nazistowską biblią?
Na wstępie chciałbym wszystkich zaniepokojonych tym faktem uspokoić. To nie tak, że w 2016 roku pójdziemy z dzieckiem do Empiku, a tam z czerwonych plakatów spoglądać będzie na nas twarz niemieckiego dyktatora. 1 stycznia nie obudzimy się w nowej neonazistowskiej Polsce, gdzie każdy posiadacz sportowego obuwia i łysej głowy będzie biegał z „Mein Kampf” pomiędzy blokami.
W porównaniu do – na przykład – takich Stanów Zjednoczonych, propagowanie nazizmu w Polsce jest zakazane i sąd, powołując się na art. 256 kodeksu karnego, zakazał już raz publikacji „Mein Kampf” w naszym kraju. Prawdziwy problem mają natomiast Niemcy, którzy dalej są bardzo wyczuleni na punkcie tego niezbyt chwalebnego punktu w swojej historii. Jeszcze pół roku temu podniosły się głosy, że należy wyprzedzić spodziewany zalew neonazistowskich publikacji książki i wydać ją oficjalnie, opatrzoną w stosowne komentarze naukowców, wyjaśniające kontekst historyczny oraz demaskujące propagandowe chwyty.
Przysłuchując się tego typu głosom, można odnieść wrażenie, że „Mein Kampf” to jakiś starożytny artefakt, na którego stronice Führer przelał najpotężniejsze zaklęcia aryjskiej propagandy, która zniewoli każdego kto odważy się go ująć w dłoń. Kilka lat temu postanowiłem przeczytać „Mein Kampf”, odnalezienie polskiego tłumaczenia zajęło mi dokładnie tyle ile wynosi czas reakcji wyszukiwarki. Muszę się przyznać, że do lektury podchodziłem zdjęty nie tyle strachem, co respektem należnym owianej tak mroczną legendą książki. Po około 20 minutach zacząłem ziewać.
Pierwszą część „Mein Kampf” Adolf Hitler napisał w Landsbergu, gdzie odbywał karę więzienia za nieudaną próbę puczu monachijskiego. Traktuje ona o początkach ruchu nazistowskiego, przytacza historyczne fakty ujęte przez pryzmat perspektywy Hitlera. Stanowiłoby to na pewno intrygującą lekturę gdyby nie fakt, że „Mein Kampf” zwyczajnie źle się czyta. Nie wiadomo ile w tym zasługi samego Führera, a ile Rudolfa Hessa, jego osobistego sekretarza – jest topornie, chaotycznie i przeraźliwie nudno.
Drugi tom – wydany w 1925 roku – to już opis wizji przyszłego państwa idealnego, germańskiej utopii. Tutaj też znajdują się wszystkie te idee, które wcielone w życie, pogrzebały europejski humanizm w burzy oklasków niemieckiego społeczeństwa. Mamy więc i „przestrzeń życiową” na Wschodzie, rasistowskie teorie Arthura de Gobineau okraszone wczesnośredniowieczną mitologią; wreszcie rys totalitarnego ustroju, gdzie życie obywateli całkowicie podporzadkowane jest władzy.
Jestem w stanie zrozumieć, że przy pewnych okolicznościach, w odpowiednim czasie „Mein Kampf” miało swoją moc. Rozumiem, też obawy niemieckich polityków, że komercyjne podejście do sprawy może obrażać pamięć ofiar nazistowskiej machiny terroru. Mam jednak wrażenie, że wejście „Mein Kampf” do domeny publicznej, odrze tylko tę publikację z całego nimbu tajemniczości, zakazanego owocu i ostatecznie pogrzebie niemieckiego dyktatora.
Monachijski Instytut Historii Najnowszej zapowiada, że książka wraz z komentarzami ukaże się 4 stycznia 2016 roku.
Fot. tytułowa: Shutterstock