Nieudolność polskiego rządu zabije więcej osób niż COVID. Łóżka w szpitalach stoją puste, a pacjenci umierają pod oknem

Państwo Samorządy Zdrowie Dołącz do dyskusji
Nieudolność polskiego rządu zabije więcej osób niż COVID. Łóżka w szpitalach stoją puste, a pacjenci umierają pod oknem

Polski system ochrony zdrowia znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. 

Lekarze określają sytuację wręcz jako „narodowy kryzys zdrowia” – według nich każdego roku z powodu braku dostępu do szybkiego leczenia umiera w Polsce około 30 tysięcy osób. Dla porównania, w ciągu trzech lat pandemii COVID-19 oficjalnie odnotowano ok. 120 tysięcy zgonów związanych z koronawirusem. Oznacza to, że wystarczy cztery lata obecnej zapaści służby zdrowia, by dorównać tej tragicznej liczbie, a w ciągu dekady liczba ofiar niewydolnego systemu może znacząco przewyższyć żniwo COVID-19.

Już przed pandemią sygnaliści zwracali uwagę na rosnącą liczbę „nadmiarowych” zgonów, którym można by zapobiec, gdyby opieka zdrowotna działała sprawniej.

Niestety, Polska od lat pozostaje w ogonie Europy pod względem jakości i dostępności opieki medycznej. Pandemia COVID-19 jedynie obnażyła i pogłębiła te braki – w 2020 r. oczekiwana długość życia Polaków skurczyła się o 1,4 roku (drugi najgorszy wynik w UE), a nasz kraj stał się niechlubnym liderem nadmiarowych zgonów obok Bułgarii i Rumunii. Dzisiejsza rzeczywistość pokazuje, że jeśli nic się nie zmieni, konsekwencje mogą być jeszcze poważniejsze.

Najbardziej fundamentalnym problemem jest skrajne niedofinansowanie ochrony zdrowia

Według międzynarodowych analiz Polska należy do najbardziej niedofinansowanych systemów w całej Unii Europejskiej. W ujęciu per capita nasz kraj wydaje na zdrowie zaledwie około połowy środków w porównaniu ze średnią UE.

Nawet jeśli nominalnie publiczne nakłady ostatnio rosną, to według OECD realnie stanowią one wciąż jeden z najniższych odsetków PKB w Europie. Raport Health at a Glance: Europe 2024 wskazuje, że faktycznie wydatki Polski (publiczne i prywatne łącznie) wynosiły tylko ok. 6,4% PKB w 2022 r., co plasuje nas niemal na samym końcu rankingu krajów europejskich. Dla porównania, średnia UE to około 9% PKB, a w krajach Europy Zachodniej znacznie powyżej 10%.

Niedostateczne finansowanie przekłada się bezpośrednio na zdrowie społeczeństwa.

Wysoka umieralność z przyczyn możliwych do uniknięcia – zarówno poprzez profilaktykę, jak i leczenie – to smutna konsekwencja

W Polsce współczynnik zgonów możliwych do uniknięcia należy do najwyższych w Europie. Badania pokazują, że liczba zgonów możliwych do uniknięcia dzięki profilaktyce wynosi u nas 222 na 100 tys. mieszkańców (średnia UE: 160), a tych możliwych do uniknięcia dzięki skutecznemu leczeniu 133 na 100 tys. (średnia UE: 92). Innymi słowy, Polacy umierają częściej niż mieszkańcy innych krajów UE na choroby, którym nowoczesna medycyna potrafiłaby zapobiec lub je wyleczyć, gdyby tylko system działał sprawnie.

Na niedofinansowanie składają się lata zaniedbań. Przez dekady nakłady oscylowały na poziomie 4–5% PKB, co oznacza permanentne niedoszacowanie potrzeb zdrowotnych.

Co gorsza, struktura wydatków obciąża pacjentów: ze względu na niskie finansowanie publiczne Polacy ponoszą bardzo wysokie koszty prywatne leczenia. Szacuje się, że z własnej kieszeni finansujemy ok. 30–40% ogółu wydatków na zdrowie (w tym aż 65% kosztów leków), podczas gdy w większości krajów UE gros kosztów pokrywają ubezpieczenia publiczne.

Dla wielu osób oznacza to wybór między zdrowiem a domowym budżetem. Ci, których nie stać na prywatne wizyty czy leki, czekają w kolejkach lub rezygnują z terapii, co tylko pogarsza rokowania i prowadzi do przedwczesnych zgonów.

Puste łóżka i długie kolejki – paradoksy niedofinansowania

Brak pieniędzy w systemie przybiera realne, dramatyczne formy na co dzień. Wyobraźmy sobie szpital, w którym stoją wolne łóżka, jest dostępny sprzęt i personel, a mimo to ciężko chorzy pacjenci są odsyłani do domu. Brzmi absurdalnie, ale takie sytuacje dzieją się naprawdę.

Już kilkanaście lat temu ordynator radioterapii w Centrum Onkologii w Bydgoszczy alarmowała: „Mamy personel, mamy łóżka i nowoczesną aparaturę, ale jesteśmy blokowani narzuconym przez NFZ limitem usług”. Tam chorzy na raka musieli czekać po kilka miesięcy na ratującą życie terapię, mimo że obok stały puste łóżka – po prostu zabrakło pieniędzy na sfinansowanie ich leczenia.

Ówczesny dyrektor szpitala nazwał to sytuacją kuriozalną, niespotykaną w żadnym kraju UE, gdy placówka musiała dochodzić zapłaty za wykonane zabiegi na drodze sądowej. Niestety, podobne absurdy nie odeszły do przeszłości, za to dziś dzieją się na szerszą skalę.

Coraz częściej szpitale ograniczają liczbę przyjmowanych pacjentów lub wstrzymują planowe zabiegi, bo boją się o swoją płynność finansową

Wynika to z mechanizmu kontraktowania usług przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Placówki medyczne mają z góry ustalone limity finansowe na dane świadczenia.

Jeśli je przekroczą (tzw. nadwykonania), istnieje duże ryzyko, że NFZ nie zapłaci za leczenie ponad limit. W ostatnich latach stało się to nagminne – NFZ z opóźnieniem lub wcale nie refunduje nadwykonań, przez co szpitale toną w długach.

Na koniec III kwartału 2024 r. aż 241 publicznych szpitali wykazywało wymagalne zobowiązania na łączną sumę 3 miliardów złotych. W tej sytuacji dyrektorzy placówek, chcąc uniknąć dalszego zadłużania i ryzyka niewypłacalności, wolą nie leczyć ponad limit niż leczyć „za darmo”.

Konsekwencją są coraz dłuższe kolejki i terminy przyjęć przekraczające granice absurdu. Pacjenci czekają miesiącami, a nawet latami na zabiegi, które często decydują o ich życiu i zdrowiu.

Przykładowo, w 2025 roku ortopeda z Dolnego Śląska alarmował, że osoby ze skierowaniem na endoprotezoplastykę stawu biodrowego czy kolanowego nie są w stanie zapisać się na operację – w rejestracjach słyszą, że wszystkie miejsca na bieżący i następny rok są już zajęte.

Rzeczywiście, w oficjalnej wyszukiwarce terminów NFZ najbliższy wolny termin operacji biodra we Wrocławiu przypadał na lipiec 2025, kolejne dopiero od maja 2026, a w pobliskich szpitalach powiatowych sytuacja jest jeszcze gorsza. W Trzebnicy pierwszy wolny termin to listopad 2027, a w oddalonym o 120 km Wałbrzychu – również końcówka 2027 roku. Rekordy bije szpital w Bolesławcu – tam na operację biodra można się zapisać dopiero na sierpień 2028 roku. Tego rodzaju opóźnienia oznaczają, że wielu chorych może po prostu nie dożyć planowanego leczenia.

Paradoksalnie zdarza się zatem, że „kolejki wydłużają się, choć łóżka stoją puste”.

W ostatnich miesiącach media informowały o kolejnych placówkach czasowo wstrzymujących przyjęcia nowych pacjentów z powodu braku środków – dotyczy to np. oddziałów internistycznych, geriatrycznych czy zabiegowych. Szpitale powiatowe alarmowały jesienią 2024 r., że jeśli NFZ nie ureguluje zaległych płatności, będą zapisywać chorych dopiero na kolejny rok.

Ministerstwo Zdrowia reaguje dopiero pod presją takich doniesień, przekazując doraźnie dodatkowe fundusze, ale jest to gaszenie pożaru zamiast systemowego rozwiązania. Planowe zabiegi są odwoływane, cierpią pacjenci, a lekarze są bezradni wobec finansowych limitów.

Niedostatek pieniędzy idzie w parze z niedoborami kadrowymi

W Polsce nie ma komu leczyć, bo brakuje zarówno lekarzy, jak i pielęgniarek. Według danych Komisji Europejskiej, na 1000 mieszkańców przypada u nas tylko 2,4 lekarza – najmniej w całej UE (średnia unijna to ok. 3,9). Jeszcze gorzej jest z personelem pielęgniarskim.

Eksperci zwracają uwagę, że Polska ma najmniej lekarzy i pielęgniarek na mieszkańca w UE, a na dodatek znaczna część z nich zbliża się do wieku emerytalnego. Już teraz średnia wieku w tych profesjach jest bardzo wysoka – wiele pielęgniarek ma ponad 60 lat, spora grupa lekarzy również. Młodych kadr nie przybywa dostatecznie szybko, by wypełnić tę lukę: kształcimy zbyt mało nowych medyków. W latach 2009–2019 Polska była w trójce krajów UE o najmniejszej liczbie absolwentów kierunków medycznych.

Sytuację dodatkowo pogarsza masowa emigracja specjalistów. Polscy lekarze, pielęgniarki i inni fachowcy od lat wyjeżdżają za granicę, skuszeni lepszymi warunkami pracy i płacy. Najwyższa Izba Kontroli potwierdza, że odpływ personelu medycznego jest ogromnym problemem, którego skali resort zdrowia nawet nie monitorował należycie. Z danych Naczelnej Izby Lekarskiej wynika, że tylko w latach 2018–2022 wydano prawie 4900 zaświadczeń potwierdzających kwalifikacje polskich lekarzy i dentystów do pracy w innych krajach.

Od wejścia Polski do UE w 2004 r. do końca 2019 r. ponad 16 tysięcy lekarzy otrzymało takie zaświadczenia. To tak, jakby odpłynęła nam cała armia specjalistów wykształconych za publiczne pieniądze. NIK wylicza, że koszt wykształcenia tych lekarzy to około 4 miliardy złotych ze środków budżetowych, które de facto wspomogły systemy zdrowia bogatszych państw. Polska traci nie tylko pieniądze zainwestowane w edukację medyków, ale przede wszystkim traci bezcenne kadry, których u nas dramatycznie brakuje.

Przez lata młodzi lekarze rezydenci protestowali przeciw głodowym pensjom i pracy po kilkadziesiąt godzin tygodniowo. Pielęgniarki od dawna alarmują o fatalnych warunkach – wiele z nich pracuje za kilka osób, bo oddziały są chronicznie niedostatecznie obsadzone. Braki kadrowe powodują zamykanie oddziałów (bo nie ma np. anestezjologa na dyżur), wydłużanie kolejek i spadek jakości opieki.

To błędne koło: im gorzej działa system, tym bardziej frustrująca staje się praca medyka, co pcha kolejnych do wyjazdu lub zmiany zawodu. W efekcie pacjenci mają coraz trudniejszy dostęp do lekarzy specjalistów – nawet jeśli teoretycznie system dysponuje sprzętem czy lekami, bez lekarza lub pielęgniarki nie da się leczyć.

Konsekwencje dla pacjentów są tragiczne

Bezpośrednim skutkiem niewydolności służby zdrowia jest pogorszenie stanu zdrowia Polaków i wzrost liczby zgonów, którym można by zapobiec. Pacjenci zbyt późno trafiają na diagnozę i terapię, więc choroby rozwijają się do stadium, gdzie szanse na wyleczenie maleją.

Dotyczy to zwłaszcza chorób nowotworowych oraz sercowo-naczyniowych, czyli dwóch największych „zabójców” w statystykach. Jak wskazują lekarze, opóźnienia w rozpoczęciu leczenia onkologicznego czy kardiologicznego oznaczają tysiące niepotrzebnych śmierci rocznie. Polska już teraz ma o około 15% wyższą śmiertelność z powodu nowotworów niż wynosi średnia UE – jednym z powodów jest właśnie gorszy dostęp do szybkiego leczenia onkologicznego.

Podobnie w kardiologii – pacjenci czekający miesiącami na zabieg wszczepienia by-passów czy na specjalistyczną diagnostykę mogą po drodze dostać zawału lub udaru. Każdy dzień zwłoki w leczeniu poważnej choroby to zagrożenie życia.

Konsekwencje kryzysu zdrowotnego widać też w statystykach demograficznych. Polska przez dekady notowała wzrost oczekiwanej długości życia, ale ten trend się załamał. W ostatnich latach średnia długość życia przestała rosnąć, a nawet spadła na fali pandemii. Mimo niewielkiej poprawy po ustąpieniu COVID-19, wciąż pozostajemy ponad 3 lata poniżej średniej UE pod względem długości życia.

W rankingu zdrowia Euro Health Consumer Index czy porównaniach OECD Polska wypada słabo nie tylko w kategorii „zdrowie publiczne” (jak profilaktyka, szczepienia, niska otyłość), ale głównie z powodu zawodzącej dostępności leczenia. Niezaspokojone potrzeby medyczne (odsetek osób, które wymagają pomocy medycznej, ale jej nie otrzymują na czas) są u nas jednymi z najwyższych w Europie. To przekłada się na cierpienie tysięcy rodzin, które tracą bliskich z powodu opóźnionej terapii czy braku dostępu do specjalistów.

Możemy spodziewać się dalszego spadku wskaźników zdrowotnych: niższej oczekiwanej długości życia, wyższej umieralności niemowląt i matek (bo brakuje np. neonatologów i położnych), a także zwiększenia różnic w zdrowiu między Polską a resztą UE.

Już teraz statystyczny Polak żyje krócej i w gorszym zdrowiu niż jego rówieśnik z Europy Zachodniej – a dziurawe sito systemu ochrony zdrowia tylko te różnice pogłębia. Co gorsza, z powodu niewydolnej opieki publicznej narasta zjawisko przenoszenia się pacjentów do sektora prywatnego, co tworzy dodatkową barierę dla mniej zamożnych.

Zdrowie staje się przywilejem dla tych, którzy mają pieniądze, a pozostali są skazani na kolejki i nadzieję, że dożyją swojej wizyty u lekarza. Taka prywatnie finansowana proteza systemu nie rozwiązuje problemu, a jedynie łagodzi go dla wybranych. W skali kraju rosną nierówności i niezadowolenie społeczne, spada zaufanie do instytucji publicznych. Krótko mówiąc – trwa cichy kryzys, który jednak przekłada się na bardzo realne tragedie ludzkie.

Czy za ten stan rzeczy odpowiada wyłącznie obecny rząd?

Zaniedbania polskiej służby zdrowia mają charakter systemowy i ciągną się od wielu kadencji władz. Każdy kolejny rząd – niezależnie od opcji politycznej – nie dowoził obiecywanych reform i odkładał trudne decyzje na później.

Już w latach 90. próbowano przebudować system (wprowadzono kasy chorych, potem NFZ), ale nigdy nie przeznaczono na zdrowie środków adekwatnych do potrzeb. Politycy wszystkich opcji bali się zwiększać nakłady, bo efekty nie są widoczne od razu, za to koszty polityczne duże. W rezultacie od dekad Polska tkwi na dole europejskich statystyk, jeśli chodzi o finansowanie i jakość opieki. Kolejne rządy wiedziały o narastającym kryzysie, bo ostrzegali przed nim zarówno lekarze, jak i organizacje pacjentów. Mimo to, działania były spóźnione i niewystarczające.

Rząd PiS w 2018 r. uchwalił nawet ustawę stopniowo podnoszącą wydatki na zdrowie do 6% PKB w 2024 r., a następnie zapowiedział cel 7% PKB do 2027 r. Niestety, wiele wskazuje na to, że cel tych nakładów realizowany jest głównie „na papierze”. Faktyczne wydatki publiczne są niższe, bo rząd wlicza do puli zdrowotnej dodatkowe pozycje, np. koszty kształcenia kadr czy inwestycje jednorazowe. Nie idzie za tym realna poprawa odczuwalna przez pacjentów.

Przykładem może być tu Narodowa Strategia Onkologiczna – mimo dodatkowych funduszy, według NIK nie zapewniono równego dostępu do leczenia dla pacjentów onkologicznych w latach 2019–2023. Kolejne programy i „dosypanie” pieniędzy bywają nieefektywne z powodu złego zarządzania. Innymi słowy, nawet skromne środki, które mamy, nie są wydawane optymalnie, bo kuleje planowanie i koordynacja.

Ostatni dzwonek na ratunek

System znalazł się na skraju zapaści, którą mierzymy już nie tylko długami szpitali czy liczbą wolnych łóżek, ale przede wszystkim ludzkim życiem i śmiercią. Jeżeli nic się nie zmieni, ta cicha katastrofa będzie pochłaniać każdego roku dziesiątki tysięcy istnień – więcej niż największa pandemia stulecia.

Czy da się jeszcze odwrócić ten czarny scenariusz? Eksperci są zgodni, że konieczne są zdecydowane, długofalowe działania. Przede wszystkim zwiększenie finansowania ochrony zdrowia do poziomu zbliżonego standardom UE – docelowo co najmniej 9% PKB – oraz mądre zagospodarowanie tych środków.

Same pieniądze nie wystarczą, jeśli nie pójdzie za tym reforma organizacyjna: lepsze zarządzanie kadrami (kształcenie i zatrzymanie lekarzy w kraju), odbiurokratyzowanie systemu kontraktów (tak, by puste łóżka nie stały obok kolejek chorych), wzmocnienie opieki podstawowej i profilaktyki (by choroby wychwytywać wcześniej), a także inwestycje w nowoczesną infrastrukturę tam, gdzie są realne potrzeby. Potrzebna jest też polityczna wola ponad podziałami – zdrowie publiczne musi stać się priorytetem, a nie polem partyjnych przepychanek. Teraz w kuluarach sejmowych Lewica narzeka, że Platformie Obywatelskiej zapaść w służbie zdrowia jest w sumie na rękę, a nawet jest zgodna z jej neoliberalną wizją świata.