Papier ważniejszy niż pacjent. Zanim uratujesz czyjeś życie, przeczytaj setki stron regulacji

Prawo Technologie Zdrowie Dołącz do dyskusji
Papier ważniejszy niż pacjent. Zanim uratujesz czyjeś życie, przeczytaj setki stron regulacji

To, że Unia Europejska regulacjami stoi, wiemy niestety nie od dziś. Zazwyczaj nie zwracamy jednak bezpośrednio uwagi na regulacje technologii, które mogą uratować komuś życie. Krytyka AI Act czy dyrektyw RODO? To oczywiste, ale zbyt ogólne. Jak wygląda zatem proces zatwierdzania urządzeń medycznych? Czy Unii Europejskiej w ogóle zależy na zdrowiu i życiu swoich mieszkańców? Czy możemy brać przykład z innych krajów?

Co zrobić, żeby wprowadzić produkt medyczny na rynek?

Zainspirowany wpisem Sebastiana Stodolaka na X (ex-Twitter), postanowiłem sprawdzić, jak dokładnie wygląda proces wprowadzania produktów medycznych w Unii Europejskich i Stanach Zjednoczonych. W końcu urządzenie medyczne urządzeniu medycznemu nierówne. Zarówno UE, jak i USA, dzielą wyroby medyczne na klasy ryzyka. W Europie wyróżniamy cztery podstawowe klasy: I (niska), IIa (umiarkowana), IIb (znacząca/średnio-wysoka), III (wysoka). Za oceanem klas jest mniej, bo trzy: I (niska), II (średnia), III (wysoka). Podział na poszczególne klasy nie jest oczywiście czysto estetyczny, bo wpływa bezpośrednio na wymagania regulacyjne wprowadzanego na rynek produktu.

https://twitter.com/SebStodolak/status/1917462533549744386/

Do najniższej klasy należą m.in. bandaże, igły, termometry – nie będzie zaskoczeniem, że ich wprowadzenie na rynek odbywa się najszybciej. Na rynku europejskim producent sam deklaruje zgodność z MDR (Medical Device Regulation – Rozporządzenie (UE) 2017/745 w sprawie wyrobów medycznych). Żeby nie było aż tak łatwo, to najniższa klasa ma jeszcze podklasy – np. produkty sterylne, pomiarowe, chirurgiczne. W tych przypadkach nie obejdzie się bez sprawdzenia przez jednostkę notyfikowaną. Unia Europejska wymaga również obszernej dokumentacji produktu jeszcze przed wejściem na rynek.

Po drugiej stronie Atlantyku większość produktów klasy I jest zwolniona z procedury 510(k) – nie trzeba składać wniosku do FDA (Food and Drug Administration – amerykańska agencja rządowa odpowiedzialna za regulację i nadzór nad żywnością, lekami, kosmetykami, urządzeniami medycznymi) w celu wykazania, że nasz produkt jest w istotny sposób równoważny do już istniejącego. Trzeba tylko zarejestrować firmę, zgłosić produkt, a reszta – w tym dokumentacja – ma być dostępna w razie kontroli. FDA mówi „bądź gotowy, gdy zapytamy”, a nie „pokaż, zanim sprzedasz”.

Co z bardziej zaawansowanymi produktami?

Im większe ryzyko, tym większe obciążenie regulacyjne – tutaj zaskoczenia nie ma. Wśród produktów o umiarkowanym i znaczącym ryzyku znajdziemy takie wyroby jak np. soczewki kontaktowe, inhalatory, pompy insulinowe i respiratory. Dla wszystkich produktów klasy IIa i IIb całkowicie odpada samodzielne certyfikowanie produktu. Do akcji wkracza jednostka notyfikowana, która sprawdzi dokumentację techniczną i zgodność z wymaganiami bezpieczeństwa, przeprowadzany jest audyt jakości. Ocena kliniczna produktu również jest utrudniona – MDR nie lubi nadmiernego powoływania się na dane literaturowe i dostępne już produkty na rynku. Producent musi być gotowy, aby przedstawić własne dane, analizę i badanie – proszę bardzo, kolejne kilka tygodni lub miesięcy opóźnienia. Według MedTech Europe, dla produktów II klasy proces trwa średnio 13-18 miesięcy. W skrajnych przypadkach może wynieść nawet 2 lata – chodzi tutaj o nowe firmy bez certyfikacji lub błędną dokumentacją. Jeśli wszystko przejdzie pomyślnie, to jednostka notyfikowana wydaje certyfikat CE z okresem ważności maksymalnie 5 lat.

W Stanach Zjednoczonych badania kliniczne są wymagane zazwyczaj dla produktów obarczonych najwyższym ryzykiem. Urządzenia średniego muszą przede wszystkim wykazać istotną równoważność (substantial equivalence) do już dopuszczonego wyrobu w ramach procedury 510(k). Producent składa dokumentację techniczną, dane techniczne i argumentację równoważności produktu. Nie ma obowiązkowego audytu jakości. Jeśli FDA uzna argumentację za wystarczającą, to produkt otrzymuje pozwolenie na wprowadzenie do obrotu. Cały proces trwa mniej niż rok, czasami może zamknąć się w trakcie jednego kwartału. Jeśli by się tak jednak nie stało, to wymagane jest uruchomienie specjalnej procedury ‘de novo’, która trwa nawet 1,5 roku. Zaletą jest dodatkowo to, że produkt otrzymuje bezterminową certyfikację.

Najwyższe ryzyko = najwięcej regulacji

W III klasie znajdziemy m.in. rozruszniki serca, sztuczne zastawki, pompy insulinowe, endoprotezy bioder, sztuczne soczewki wszczepiane do oka – najbardziej zaawansowane osiągnięcie inżynierii medycznej. Są to produkty, które mają bezpośredni i trwały wpływ na życie i zdrowie pacjenta, więc obejmują je najbardziej restrykcyjne przepisy. Pełna i obszerna dokumentacja techniczna, w większości przypadków autorskie badania kliniczne, plan nadzoru po wprowadzeniu na rynek, a w przypadku najbardziej innowacyjnych produktów, niezależna weryfikacja przez zespół unijnych ekspertów. W takiej sytuacji proces może trwać nawet 30 miesięcy. Koszty sięgają dziesiątki, a nawet setki tysięcy euro za samą certyfikację. Same badania kliniczne to kolejne miliony. Tak samo jak w przypadku produktów II klasy, certyfikacja na terenie Unii Europejskiej jest ważna maksymalnie 5 lat.

W Stanach Zjednoczonych również znajdziemy Premarket Approval (PMA) – najbardziej rygorystyczną procedurę dla produktów medycznych. Producent ma obowiązek przeprowadzenia kompleksowych badań przedklinicznych i klinicznych. Ma wykazać w nich bezpieczeństwo i skuteczność wyrobu. W skład PMA wchodzi także przygotowanie obszernego opisu danych technicznych, dokumentacji, interpretacji przeprowadzonych badań. Produkt jest poddawany ocenie ze strony ekspertów FDA. Prawodawstwo Stanów Zjednoczonych przewiduje jednocześnie alternatywną ścieżkę dla produktów, które dotyczą małej populacji pacjentów. Mowa tutaj o Humanitarian Device Exemption (HDE). Dodatkowym plusem jeszcze fakt, iż certyfikacje uzyskane w ramach PMA są bezterminowe. Oczywiście pod warunkiem, że produkt nie został istotnie zmieniony i nadal spełnia regulacyjne wymogi. W przeciwieństwie do Unii Europejskiej, zmiany przepisów nie unieważniają już udzielonego zatwierdzenia.

Mniej barier, to wyjdzie nam na zdrowie

Unia Europejska powinna przestać traktować każdego producenta jak potencjalne zagrożenie. Na dobry początek, uproszczenie procedur dla produktów I klasy. Potencjalne czekanie miesiącami na wprowadzenie bandaży na rynek, brzmi niepoważnie. Zautomatyzowana ścieżka zgłoszeniowa w systemie EUDAMED i ujednolicony dla całej UE szablon dokumentacji technicznej – tak, żeby przedsiębiorca mógł wypełnić jak najwięcej rzeczy samodzielnie, bez pomocy armii prawników. W przypadku produktów o znanym i sprawdzonym działaniu, powinniśmy zezwolić na ocenę kliniczną podstawie literatury. Po co dublować badania, skoro znamy już ich wyniki?

Dla klasy IIa i IIb warto zastanowić się nad uproszczeniem mechanizmu oceniania. Jeśli producent powołuje się na istniejący certyfikowany produkt, zmiany w jego produkcie mają charakter kosmetyczny (np. nowy interfejs, zmiana materiału wykonania bez wpływu na bezpieczeństwo), to należy iść w kierunku upraszczania, a nie komplikowania.

Zastanówmy się także nad odgórnym wprowadzeniem czasu na odpowiedź ze strony jednostek modyfikowanych. Narzucenie terminu np. 15, 30 czy 90 dni, w zależności od klasy produktu, znacznie przyspieszyłoby proces wchodzenia produktów na rynek. Nie potrzeba wielotygodniowych rozważań nad nowymi termometrami.

W przypadku III klasy produktów wcale nie chodzi o to, żeby rezygnować z bezpieczeństwa, ale o to, by nie nagradzać opóźnień systemowych. Jeśli producent wykorzystuje coś, co już jest w użyciu, to nie będzie mieć łatwiej, a nie trudniej. Pozwólmy na ponowne użycie danych klinicznych, nie powielajmy tej samej dokumentacji. To wszystko kosztuje – zarówno pod względem finansowym, jak i czasowym. W szczególności dotyczy to firm rozpoczynających swoją działalność. Zamiast wsparcia, to dostają dodatkowe obciążenia. Jak innowacja ma się wtedy przebić na rynek?

Jeśli Unia Europejska nie chce być tylko rynkiem zbytu dla innowacji z USA i Azji, musi przestać udawać, że regulacja jest tożsama z troską o pacjenta. Krótsze terminy, mniej papieru, proporcjonalność do ryzyka. Nie dziwmy się później, że najpierw innowacje pojawiają się w USA, a później tylko część z nich wraca na nasz kontynent.