Wzrost najniższej krajowej z pewnością cieszy najsłabiej zarabiających pracowników. Przynajmniej do momentu, gdy okazuje się, że ich zatrudnienie stało się wybitnie nieopłacalne. Z punktu widzenia przedsiębiorców skokowe podwyżki płacy minimalnej to dramat. Jak długo będziemy to ciągnąć, skoro kryzys inflacyjny udało się opanować?
Rząd najwyraźniej chce zwiększyć płacę minimalną o 7,6 proc. przy inflacji poniżej 5 proc.
Mam dość ambiwalentny stosunek do podwyżek płacy minimalnej z ostatniej dekady. Nie mam w zwyczaju żałować komukolwiek poprawy jego warunków bytowych. Równocześnie wydaje mi się, że już teraz zrobiliśmy o kilka kroków za daleko. Cykl wzrostów należałoby zatrzymać, albo wręcz stanowczo zwolnić. W końcu na razie kryzys inflacyjny został opanowany.
Żeby zrozumieć skalę zmian, należy zwrócić uwagę na historię minimalnego wynagrodzenia w Polsce. W 2014 r. najniższa krajowa wynosiła 1 680 zł brutto. Obecnie jest to 4 300 zł. W przyszłym roku czeka nas prawdopodobnie wzrost do poziomu 4 626 zł. Pod warunkiem oczywiście, że propozycja rządu nie ulegnie zmianie w trakcie posiedzeń Rady Dialogu Społecznego. Związkowcy oczywiście uważają, że zaproponowano zbyt mało. Przedsiębiorcy siłą rzeczy są przeciwnego zdania.
Jak jest w rzeczywistości? Nie da się ukryć, że podwyżki płacy minimalnej pozostają bardzo szybkie. Jeszcze niedawno szacowano, że poziom 5 tysięcy złotych osiągniemy dopiero w 2027 r. Teraz można się zacząć zastanawiać, czy przynajmniej nie stanie się to rok wcześniej. Przyszłoroczna spodziewana podwyżka o 326 zł to wzrost o 7,6 proc. Tymczasem na koniec roku inflacja ma według niektórych szacunków sięgnąć ok. 4,6 proc. W 2025 r. nie powinna zbytnio odbiegać od poziomu 5 proc. Można więc powątpiewać, czy tak wysoki wzrost minimalnego wynagrodzenia jest rzeczywiście uzasadnione.
To nie koniec, bo nie sposób nie zgodzić się z organizacjami zrzeszającymi pracodawców. Polska nie jest krajem jednolitym pod względem płac. Rzeczywiście nie każda firma funkcjonuje w realiach Warszawy albo innych metropolii. Co więcej, nie zawsze mamy do czynienia z dużymi przedsiębiorcami, których stać na ciągłe zwiększanie swoim pracownikom pensji. Między innymi właśnie stąd się bierze rzekoma fala masowych zwolnień w naszym kraju.
Hojne podwyżki płacy minimalnej nie mogą trwać w nieskończoność, a już na pewno nie tuż po kryzysie inflacyjnym
Mniejsze firmy mogą nie udźwignąć coraz wyższych kosztów. Warto zresztą pamiętać, że pensja brutto to dość zwodniczy wskaźnik, który nie uwzględnia ani pieniędzy faktycznie otrzymywanych przez pracownika, ani całościowych kosztów jego zatrudnienia. W dzisiejszych realiach 4 626 zł wynagrodzenia brutto odpowiada 5 573,41 zł kosztów po stronie pracodawcy. Równocześnie przedsiębiorcy muszą jeszcze jakoś pozbierać się po ostatnim kryzysie inflacyjnym. Siłą rzeczy, to dla tych mniejszych graczy jest to zauważalnie trudniejsze zadanie.
Skokowe podwyżki płacy minimalnej mają także inne konsekwencje. Ściganie przez nią średniej krajowej, kolejnego statystycznego kłamstwa wykorzystywanego przez państwo, oznacza problemy z personelem. Płaca minimalna pochłania z każdą podwyżką kolejne stanowiska. Pracodawcy mają do wyboru podnieść wynagrodzenia także innym pracownikom, którzy do tej pory zarabiali więcej niż najniższa krajowa, oraz pozostawienie ich na niezmienionym poziomie. W pierwszym przypadku mają zagwarantowane kolejne koszty. W drugim zaś ryzykują spadek motywacji pracowników i niższą ich wydajność.
Warto także pamiętać, że od wysokości płacy minimalnej zależy także kilka innych istotnych kwestii. Stanowi w końcu punkt odniesienia do ustalania na przykład wysokości odpraw, kary za brak ubezpieczenia OC, czy preferencyjnej wysokości składek ZUS dla świeżo upieczonych przedsiębiorców.
Zaryzykowałbym za to stwierdzenie, że nie powinniśmy się jakoś przesadnie bać pomysłu wprowadzenia ustawowego wskaźnika relacji płacy minimalnej do przeciętnego wynagrodzenia. Nie chodzi oczywiście o to, że dzięki unijnej dyrektywie o minimalnych wynagrodzeniach mamy obowiązek stosowania jakiegoś takiego wskaźnika.
Może to być na przykład 60 proc. mediany wynagrodzeń, 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia albo podobna relacja. Poszczególne rządy w Polsce po prostu kochają zawyżoną średnią krajową, zamiast zastosować bardziej wiarygodną medianę. Obecnie zaś relacja najniższej krajowej i przeciętnego wynagrodzenia wynosi 50 proc., w przyszłym roku powinna sięgnąć 53 proc. Oznacza to tyle, że najprawdopodobniej po faktycznym uchwaleniu nowych przepisów nic się istotnego nie zmieni.