70 miliardów złotych – mniej więcej tyle państwo wydaje z budżetu na opiekę zdrowotną. To cztery lata finansowania programu 500+, albo równowartość 140 kolekcji Czartoryskich. Szkoda tylko, że pacjent wciąż jest w placówkach medycznych traktowany jako zło konieczne. A może to konsekwencja tego, że w Polsce publiczne = dziadowskie?
Marek Krześnicki jest, w teorii, wymarzonym klientem służby zdrowia. Płacę podatki, ale nie generuję nadmiernych wydatków – ot, od czasu do czasu (raz do roku) potrzebuję L4, a w wieku 8 lat zakładano mi gips na nadgarstki. Ale tak się złożyło, że dzisiaj wizyta u lekarza pierwszego kontaktu była konieczna (bo wczoraj nie było miejsc). No to dzwonię, od 7 rano. Trzydzieści prób nieudanych, w końcu trafiłem na wolną linię, i po raptem kwadransie słuchania brzęczącej muzyczki, udało mi się połączyć z recepcją.
– Dzień dobry, chciałbym się umówić na wizytę do doktor X.
– Niestety, do doktor już nie ma miejsc, można przyjść jutro.
– Ale ja potrzebuję być dzisiaj. Może być inny lekarz, tydzień temu miałem wizytę u doktora Y.
– Tak, ale doktor Y miał wtedy zastępstwo, pan jest przypisany do doktor X.
– No tak, ale skoro doktor X mnie nie przyjmie, to może jednak doktor Y mógłby mnie znowu przyjąć i wypisać kolejną receptę?
– Nie, pan jest przypisany do doktor X. Może pan przyjść do przychodni i poprosić panią doktor, może pana przyjmie.
– Zaraz, to mam się prosić o wizytę, mimo, że inny lekarz ma wolne terminy dziś?
Służba zdrowia, ale czyjego?
Nowoczesna przychodnia, wybudowana kilka lat temu, wchodząca w skład większej sieci przychodni, a pacjent, w 2017 roku, jest zdany na łaskę i niełaskę lekarza. Pomijam przy tym fakt, że powinienem przyjść do lekarza na godzinę 12 tylko po to, by zostać – być może, przecież nie ma pewności – przyjętym jako ostatni pacjent od godzinie 18.
Takie traktowanie „klientów” w sumie jednak nie powinno mnie specjalnie dziwić. Nie tylko w placówkach zdrowia, ale i w sądach (jedno i drugie w świetle orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej stanowią przejaw władzy publicznej) obywatele zderzają się często ze ścianą niechęci i braku profesjonalizmu. Zobaczcie nagranie z rozprawy w jednym z sądów, w których obywatele zostali potraktowani przez sędzię jak wrogowie, bo wytknęli jej nieznajomość przepisów (dla niecierpliwych: emocje rosną od piątej minuty):
Sprawą zajmuje się już Ministerstwo Sprawiedliwości, które bez problemu znajduje ostatnio argumenty na udowodnienie swojej tezy, że sądownictwo w Polsce należy zaorać zreformować. „Władza” w Polsce wciąż zapomina, że jest dla obywatela, a nie – obywatel dla władzy, dlatego Zbigniew Ziobro bez problemu znajdzie społeczne poparcie dla głębokiej, choć bezsensownej, reformy wymiaru sprawiedliwości i kolejnych potyczek z sędziami.
Problem w tym, że nawet najlepsze przepisy – których i tak zresztą nie mamy – ani nie zagwarantują przestrzegania praw pacjenta, ani rzeczywiście sprawiedliwych sędziów wydających dobre wyroki.