Start w wyborach prezydenckich powinien być trudniejszy, bo polityczny plankton to zawracanie Polakom głowy

Państwo Dołącz do dyskusji
Start w wyborach prezydenckich powinien być trudniejszy, bo polityczny plankton to zawracanie Polakom głowy

Wydawać by się mogło, że start w wyborach prezydenckich to coś, na co nie każdy może sobie pozwolić. Mamy jednak trzynastu kandydatów, w tym kilku niezwiązanych z żadną partią mającą reprezentację w Sejmie. Niedawna awantura dotycząca debat dla wybranych pokazała, że obecny system się nie sprawdza. Po co nam właściwie kandydaci politycznego planktonu, którzy kandydują dla żartu, albo po to, by się pokazać Polakom?

Trzynastu kandydatów na prezydenta to zbyt dużo. Na wygraną szansę ma jedynie dwóch, w porywach do pięciu

Prezydent RP to osobliwy urząd. Z jednej strony nie ma zbyt wielu uprawnień o jakimś wybitnym znaczeniu dla życia politycznego kraju. Z drugiej jednak cały czas dzierży to nieszczęsne weto oraz ma prawo ułaskawiania przestępców, na przykład partyjnych kolegów. Prawo do stosowania tych konkretnych prerogatyw stanowi główną wygraną wyborów prezydenckich. Nie ma się co dziwić, że chętnych nie brakuje.

W tegorocznych wyborach prezydenckich zdecydowało się aż trzynastu kandydatów, którzy zdołali zebrać 100 tysięcy podpisów. Nie są pod tym względem jakoś specjalnie wyjątkowe. W 2020 r. startowało jedenastu kandydatów, w 2015 r. i 2010 r. dziesięciu. Czy aby na pewno udział wszystkich z nich jest do czegoś potrzebny Polakom?

Nie ma się co oszukiwać: w tegorocznych wyborach szanse na wygraną mają dwie osoby: Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki. Stosunkowo dobry wynik najprawdopodobniej osiągnie jeszcze Sławomir Menzten, Szymon Hołownia i Magdalena Biejat są obecnie na fali wznoszącej. Ostatnie sondaże sugerują, że Adrian Zandberg również wybija się ponad poziom błędu statystycznego. Wszyscy ci kandydaci mają za sobą poparcie najważniejszych sił politycznych w Polsce. Po co właściwie startuje reszta?

Zarówno polityczny plankton, jak i przedstawiciele mniej popularnych partii politycznych, mają w wyborach jeden cel. Nie chodzi oczywiście o nieosiągalne zwycięstwo, ani nawet o dostanie się do drugiej tury.  Celem jest tutaj jedynie zasygnalizowanie swojej obecności i pokazanie elektoratowi, że ktoś taki wciąż istnieje. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby obecność parunastu kandydatów nie była szkodliwa dla samych wyborców.

Ktoś mógłby stwierdzić, że to śmiała teza. Czyż demokracja nie polega między innymi na tym, że każdy może zdecydować się na start w wyborach prezydenckich? Awantura o debaty w Końskich pokazała, jak wielkie urwanie głowy stanowi zagonienie wszystkich kandydatów w jedno miejsce. Co więcej: udowodniła także, że mniejsza liczba uczestników sprzyja bardziej atrakcyjnym dla telewidzów rozwiązaniom.

Start w wyborach prezydenckich już teraz jest przywilejem nielicznych

W czym tkwił problem? Przypomnijmy: Rafał Trzaskowski chciał wyzwać na debatę w formule jeden na jeden Karola Nawrockiego. Na organizowane przez sztab prezydenta Warszawy wydarzenie przyjechał najpierw Szymon Hołownia, a później większość pozostałych kandydatów. Ostatecznie miało ono ośmiu uczestników. Duża część opinii publicznej emocjonuje się udziałem prezenterki TVP. Media publiczne mają obowiązek zorganizować debatę dla wszystkich uczestników, zapewnić im równy występ anteny i unikać stronniczości. Przypomnijmy: jest ich trzynastu, znaczenie dla wyniku wyborów ma od dwóch do pięciu.

O wiele prościej byłoby informować opinię publiczną o kandydatach, gdyby start w wyborach prezydenckich był trudniejszy. W końcu uzgodnienie terminów i formuły takiej debaty pomiędzy stronami jest łatwiejsze, gdy tych stron jest mniej. Bloki ze spotami wyborczymi byłyby krótsze i bardziej sprzyjające uwadze ze strony telewidzów. Nie musielibyśmy się także przejmować kandydatami, którzy startują jedynie dla żartu jak Krzysztof Stanowski, osobami skrajnie kontrowersyjnymi jak Grzegorz Braun, czy szerzej nieznanymi jak Maciej Maciak, Marek Woch i Artur Bartosiewicz.

Kluczowym elementem wydaje się liczba podpisów pod poparciem kandydatury, jaką muszą uzyskać kandydaci na prezydenta. Zgodnie z art. 127 ust. 3 Konstytucji RP, jest to 100 000. W dzisiejszych czasach jest to liczba, która stanowi przeszkodę nie do przejścia dla „przeciętnego Kowalskiego”. Osoby dysponujące wsparcie z zewnątrz – na przykład aparatu partyjnego, swojej organizacji, firmy, albo obcej tajnej służby – poradzą sobie z tym wyzwaniem. Byłoby im dużo trudniej, gdyby minimum wynosiło na przykład 500 000.

Owszem, w takiej sytuacji na start w wyborach prezydenckich mogliby sobie pozwolić jedynie przedstawiciele głównych stronnictw politycznych. Mniejsze partie, plankton i wyborcze osobliwości musiałyby się obejść smakiem. Byłoby to ograniczenie biernego prawa wyborczego, nawet daleko posunięte. Warto jednak pamiętać, że już teraz je ograniczamy.

Osoba poniżej 35 roku życia nie może zostać prezydentem. Dlaczego? Nie wiadomo. Równocześnie nie sposób nie wspomnieć, że skuteczna kampania wyborcza w Polsce kosztuje w przypadku wyborów prezydenckich co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście milionów złotych. Nie ma co udawać, że start w wyborach prezydenckich to coś, na co może sobie pozwolić każdy. Skoro tak, to nie ma sensu dopuszczać do nich osób, które nie mają wystarczającego poparcia, by mieć choćby cień szansy na wygraną.