Po raz kolejny przedwyborcze sondaże w USA okazały się niewiele warte. W tym momencie Donald Trump wygrywa wybory prezydenckie. Nieznacznie, do tego wciąż karta może się odwrócić. Dlatego urzędujący prezydent nie tylko ogłosił się zwycięzcą, ale chce także… powstrzymać dalsze liczenie głosów.
W tym momencie wbrew przedwyborczym sondażom Donald Trump wygrywa wybory
Wstępne wyniki wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych mogą zaskakiwać – przynajmniej tych, którzy z uwagą śledzili przedwyborcze sondaże. W momencie pisania niniejszego tekstu Donald Trump wygrywa, choć sondaże wróżyły zdecydowaną przewagę demokraty Joe Bidena.
Jak to możliwe? Biden zabezpieczył sobie 238 głosów elektorskich, Trump raptem 213. Przewagę w kolegium elektorskim daje 270 głosów. Warto jednak zauważyć, że cały czas czekamy na wyniki w kilku kluczowych stanach. Georgia, Karolina Północna i Michigan to razem 32 głosy – tu przewagę ma Trump. Podobnie jak w Wisconsin z 10 głosami.
O wyniku wyborów zapewne rozstrzygnie Pensylwania i jej 20 głosów. Tutaj również wygrywa Trump, jednak opublikowano dane z raptem 64% komisji. Joe Biden w tym momencie wygrywa w jednym „wahającym się” stanie – w Nevadzie, dysponującej raptem 6 głosami w kolegium elektorskim.
Nie powinno więc dziwić, że Donald Trump ogłosił się już zwycięzcą wyborów prezydenckich. Co może zbudzić wręcz zdumienie to oskarżenia rzucane przez urzędującego prezydenta o oszustwo. Szokująca jest wręcz zapowiedź skierowania do Sądu Najwyższego wniosku o przerwanie dalszego liczenia głosów.
Głosowanie korespondencyjne może jeszcze przynieść zwycięstwo Joe Bidenowi – tego właśnie obawia się Donald Trump
Jeszcze przed swoim przemówieniem Trump na Twitterze rzucił pierwsze oskarżenia – „Idzie nam naprawdę świetnie, ale oni próbują ukraść wybory. Nigdy na to nie pozwolimy. Głosy nie mogą być oddawane po zamknięciu lokali wyborczych”.
Później nieco doprecyzował o co mu właściwie chodzi. „Wiedziałem, że tak będzie i mówiłem o tym, od kiedy postanowiono o głosowaniu korespondencyjnym. Teraz naszym celem jest zapewnienie uczciwości wobec naszego narodu. To jest oszustwo, zatem skierujemy sprawę do Sądu Najwyższego, aby głosowanie się zatrzymało”.
Głosowanie korespondencyjne trwa w USA od dłuższego czasu. W tych wyborach tą formę głosowania wybrała rekordowa liczba wyborców – aż 90 milionów. Warto przy tym zauważyć, że korespondencyjnie głosują przede wszystkim wyborcy Demokratów. Republikanie preferują raczej głosowanie w lokalach wyborczych. Wynika to między innymi z tego, że wyborcy Bidena traktują poważniej szalejącą także w USA epidemię koronawirusa a wyborcy Trumpa mają ciągotki do postaw „antymaseczkowych” i „plandemicznych”.
O ile teraz Trump wygrywa wybory, o tyle Joe Biden wciąż ma dzięki głosom oddanym korespondencyjnie szansę na odwrócenie tendencji w kluczowych stanach i zwycięstwo w wyborach. Stąd chęć powstrzymania dalszego liczenia głosów – w tym momencie liczone są głównie te oddane listownie.
Scenariusz w którym Trump wygrywa wybory w USA dzięki decyzji Sądu Najwyższego o wstrzymaniu liczenia głosów to typowy „trumpizm”
Amerykańskie prawo dopuszcza zarówno głosowanie przed dniem wyborów (tzw. „early voting„, jak i oddanie głosu listownie w dniu wyborów (tzw. „absentee voting„). Szczególne znaczenie tej formy w tych wyborach wynika oczywiście z epidemii koronawirusa. Mniejsza liczba wyborców głosujących tradycyjnie w lokalach wyborczych to mniejsze ryzyko zakażenia.
Oczywiście, urzędujący prezydent plecie bzdury gdy mówi o „głosach oddanych po zamknięciu lokali wyborczych”. Regulacje w poszczególnych stanach się różnią, jednak żaden nie dopuszcza oddawania głosu już po dniu wyborów. Czy jednak urzędujący prezydent USA mówiący od rzeczy kogokolwiek jeszcze dziwi? Jeszcze niedawno w końcu Donald Trump chciał bombardować huragany bronią jądrową.
Tym niemniej, zapowiedź skierowania wniosku do Sądu Najwyższego o zaprzestanie dalszego liczenia głosów to dość niepokojąca nowość. Realizacja tego postulatu Trumpa oznaczałaby w końcu dosłownie zignorowanie ważnie oddanych głosów amerykańskich wyborców. Taki obrót sprawy wydaje się mało realny, z drugiej strony w tym gremium przewagę mają sędziowie konserwatywni. Nie tak dawno zresztą amerykański Senat zatwierdził kandydaturę kolejnej konserwatystki – Amy Coney Barrett.
Sytuacja polityczna w USA do pewnego stopnia przypomina spór zwaśnionych plemion nad Wisłą
Nie sposób nie zwrócić uwagi na szczególną polaryzację amerykańskiej sceny politycznej. Polacy zapewne doskonale rozumieją skalę sporu pomiędzy Demokratami a Republikanami, a także postępującą radykalizację obydwu partii. Mamy w końcu u siebie dokładnie to samo. Także używanie sądów jako narzędzia walki politycznej nad Wisłą stało się normą.
Temperatura politycznego sporu sprawia, że strona przegrana będzie starała się na wszystkie możliwe strony podważyć wynik wyborów. Jeśli to okaże się niemożliwe – tu swoisty wentyl bezpieczeństwa stanowi właśnie Sąd Najwyższy – to kwestionowana będzie legitymizacja wybranego prezydenta. To z kolei oznacza dalsze podgrzewanie atmosfery.
Ponownie: nie jest to zjawisko, którego nie znamy z polskiego podwórka. Hasło końcówki kampanii prezydenckiej w Polsce, osiem gwiazdek, wróciło ze zdwojoną siłą w trakcie protestów po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Nad Wisłą obydwa polityczne plemiona nie potrafią już ze sobą rozmawiać, partie skupiają się wyłącznie na swoim elektoracie – wyborców przeciwnika traktując odpowiednio jako zdrajców ojczyzny i fanatyków z ciemnogrodu. Podobne tendencje pojawiają się także w Stanach Zjednoczonych.
Zablokowanie dalszego liczenia głosów zapewne ucieszyłoby zwolenników Trumpa, jednak dla wyborców Demokratów mogłoby oznaczać przekroczenie granicy. Tymczasem Stany Zjednoczone od Polski różni nie tylko federalizm i archaiczny system wyborczy. W USA drastyczna eskalacja politycznego sporu może prowadzić do prawdziwej przemocy, przy której protesty „Black Lives Matter” byłyby niewinną igraszką.