Wszystkie przedmioty szkolne powinny być równie nieobowiązkowe, co edukacja zdrowotna

Edukacja Państwo Dołącz do dyskusji
Wszystkie przedmioty szkolne powinny być równie nieobowiązkowe, co edukacja zdrowotna

Premier przemówił, minister edukacji musiała przełknąć żabę. Edukacja zdrowotna będzie jednak nieobowiązkowa, przynajmniej w następnym roku szkolnym. Już pojawiły się głosy, że równie dobrze nieobowiązkową moglibyśmy uczynić matematykę. Być może jest w tym jakaś metoda? Centralnie sterowana edukacja nie zdaje egzaminu pomimo trzech dekad reform.

Edukacja zdrowotna wcale nie różni się tak bardzo od chemii, geografii czy języka polskiego

Minister edukacji Barbara Nowacka przyznała w czwartek, że nowy przedmiot w postaci edukacji zdrowotnej będzie jednak nieobowiązkowy. Oficjalnym powodem tak niespodziewanej decyzji była chęć ochrony polskiej szkoły przed niepotrzebnymi politycznymi awanturami. Teoretycznie po zakończeniu tego roku resort edukacji ma przeprowadzić rozmowy z nauczycielami i sprawdzić, czy edukacja zdrowotna rzeczywiście się sprawdza w zaproponowanym kształcie.

Chyba jednak wszyscy wiemy, jak było naprawdę. Premier Donald Tusk raptem dzień stwierdził, że jego zdaniem przedmiot powinien być nieobowiązkowy. Stanięcie przez szefa rządu po stronie Władysława Kosiniaka-Kamysza i reszty hamulcowych z PSL-u właściwie kończy dyskusję. Przypomnijmy: Ludowcom nie podoba się to, że przedmiot ten zawiera elementy edukacji seksualnej zgodnej z obowiązującą wiedzą medyczną. To zaś jest absolutnie niedopuszczalne z punktu widzenia prokościelnych konserwatystów, jacy dominują wśród polityków tej partii.

Mógłbym długo się wyzłośliwiać na temat postawy koalicji rządzącej w sprawach światopoglądowych oraz tego, kto tak naprawdę podejmuje w niej decyzje. Ograniczę się jedynie do pogratulowania wicepremierowi Kosiniakowi-Kamyszowi skuteczności godnej Zbigniewa Ziobry. Jest bowiem w tej sprawie coś dużo ciekawszego niż kolejna polityczna awantura ze z góry znanym wynikiem. Przeciwnicy podjętej właśnie decyzji słusznie zadają bowiem pytanie: „skoro edukacja zdrowotna ma być nieobowiązkowa, to czemu nie matematyka czy język polski?”. Być może to wcale nie jest tak szalony pomysł, jak by się wydawało.

Obowiązujący w Polsce system edukacji opiera się bowiem na jednolitych ogólnopolskich podstawach programowych, które określają rozporządzenia ministra edukacji. Określają one to, co uczniowie na danym etapie nauczania powinni wiedzieć i umieć. Szkoły mają dość ograniczone pole manewru, jeśli chodzi o odstępstwa względem tychże podstaw.

System ten umożliwia przede wszystkim standaryzację nauczania. To zaś w teorii powinno skutkować mniej-więcej równym dostępem uczniów w Polsce do takiego samego zakresu wiedzy. Nie powinno mieć przy tym znaczenia, czy mieszkają oni na wsi, w mieście, czy centrum którejś z metropolii. Problem w tym, że równocześnie premiujemy rozrost biurokracji, „testozę” oraz podejmowanie decyzji oderwanych od rzeczywistości poszczególnych szkół.

Najlepiej by było, gdyby szkoły same decydowały, czego u siebie uczą i w jaki sposób to robią

Obecny system edukacji traktujemy jak oczywistość. Czy w ogóle można go zastąpić? Jak najbardziej. Możemy podejść do problemu na dwa sposoby. Pierwszy to literalne traktowanie nieobowiązkowości wszystkich możliwych przedmiotów. W końcu niech rodzice decydują, prawda? Ktoś może uznać, że na geografii uczą o kulistości Ziemi, na WF-ie każą ćwiczyć, na matematyce liczyć, a podstawy przedsiębiorczości propagują neoliberalny kapitalizm. Spory o interpretację historii to niemalże narodowy sport Polaków.

W ten sposób bardzo szybko przekroczylibyśmy granicę absurdu. Moglibyśmy się nawet zacząć zastanawiać, czy obowiązek szkolny rzeczywiście jest czymś absolutnie niezbędnym w dzisiejszym społeczeństwie. W końcu edukacja zdrowotna jest raptem jedną z wielu przesłanek podpowiadających, że kształcenie ogólnokształcące w Polsce zamiera. Liczą się i tak wyniki na testach wieńczących poszczególne etapy edukacji. Te z kolei nie mają już żadnego znaczenia, odkąd tylko zaczniemy studia, do których szkoła za specjalnie nas nie przygotowuje.

Drugie podejście do tematu zmian w systemie edukacji to pozostawienie decyzji o sposobie kształcenia poszczególnym szkołom. Istnieją w końcu szkoły wyznaniowe ze swoimi odrębnościami. Poszczególne kościoły mogą nauczać na lekcjach religii w taki sposób, jaki tylko uznają za stosowny. Jakby tego było mało, polska szkoła od jakiejś dekady niemalże przymusza uczniów do wykupywania sobie korepetycji poza lekcjami. Tutaj również władze oświatowe nie mają większej kontroli. Warto także wspomnieć o całym sektorze samokształcenia.

Szkoły poradziłyby sobie świetnie bez tworzonych centralnie podstaw i wytycznych. Jeżeli tak by się nie stało, to z pewnością wydawnictwa oświatowe dostarczyłyby gotowych propozycji. Ograniczylibyśmy przy okazji ryzyko zawsze szkodliwej ingerencji polityków w proces uczenia. Przy okazji moglibyśmy pozbyć się większości zbędnej biurokracji marnującej czas i zdrowie nauczycieli.

Ktoś mógłby spytać: jak w takim razie mielibyśmy sprawdzać postępy ucznia? Odpowiedź jest wręcz trywialna. Przed tzw. nową maturą funkcjonowały przecież egzaminy na studia. Uczelnie mogłyby wrócić do tego rozwiązania. Możemy też wciąż trzymać się centralnie organizowanej matury. Szkoły musiałyby wymyślić, jak skutecznie przygotować do niej uczniów, ale własnymi metodami. Przeskok pomiędzy podstawówką a szkoła średnią załatwiłaby nam rejonizacja.