Druga fala koronawirusa ewidentnie zaskoczyła polskich polityków i urzędników. Teraz kolejny z nich dość nagle żegna się ze stanowiskiem. To Jarosław Pinkas, szef Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Oczywiście każdy zapewnia, niczym w słynnym memie, że nic się nie dzieje. I w tym problem.
Polska służba zdrowia jest coraz bardziej niewydolna, umieralność Polaków jest na rekordowym poziomie, a na domiar złego tak naprawdę nie wiemy, jaka jest u nas skala epidemii. Bo testów robimy jak na lekarstwo.
Teraz, w samym środku epidemii, nagle odchodzi kluczowy urzędnik, który powinien z nią walczyć.
Czemu odchodzi Jarosław Pinkas?
„Ze względu na gwałtowne pogorszenie się stanu mojego zdrowia i konieczność podjęcia leczenia zmuszony jestem zrezygnować” – poinformował szef GIS.
Oczywiście trzeba Pinkasowi życzyć zdrowia. Jednak trudno nie mieć wrażenia, że w kluczowych momentach odchodzą u nas politycy, którzy powinni być filarem walki z pandemią.
Minister zdrowia Łukasz Szumowski zrezygnował pod koniec sierpnia – czyli tuż przed spodziewaną drugą falą epidemii koronawirusa. To znaczy, spodziewaną przez wszystkich, ale nie przez polityków PiS. Były zresztą plotki, że Szumowski akurat tej fali się spodziewał i sprzeciwiał się na przykład otwarcia szkół we wrześniu. I również dlatego miał odejść, choć pewnie przyczyną były też liczne afery.
Trudno się więc dziwić, że podobne plotki dotyczą również odejścia Pinkasa. A kierowane przez niego sanepidy były instytucjami mocno krytykowanymi. Nie radziły sobie z ogarnianiem testów i wysyłaniem ludzi na kwarantanny. Nowy minister zdrowia, Adam Niedzielski, postanowił sanepidy więc nieco odciążyć, kierując większość pracy na lekarzy rodzinnych.
Jednak sanepidy są krytykowane tak, jak były. Wciąż często dodzwonienie się do nich graniczy z cudem, nie mówiąc już o uzyskaniu jakiś sensownych informacji.
Jarosław Pinkas odchodzi. Naprawdę nic się nie dzieje?
Niby ciągłość w GIS-ie jest zachowana – obowiązki Pinkasa przejął jego dotychczasowy zastępca Krzysztof Saczka. Przedstawiciele rządu zapewniają oczywiście, że nic złego się nie dzieje – niczym w memie „Nothing to see here”. Jednak nie da się nie zauważyć, że dwóch pilotów, którzy na początku sterowali naszą walką z epidemią, postanowiło wyskoczyć ze spadochronami.
W kokpicie został chyba już tylko premier Morawiecki, który latem mówił, że wygraliśmy z koronawirusem i już nie trzeba się niczego bać. A obecnie zajmuje się wszystkim innym – poza walką z epidemią. Trudno nie mieć wrażenia, że nasz samolot zaliczy bardzo twarde lądowanie. Oby tylko przed nim się nie roztrzaskał.