W sobotę w Warszawie odbył się zjazd prawicowej międzynarodówki mającej w teorii zrzeszać europejskich konserwatystów. Nasi rządzący tak się zapomnieli w swojej nienawiści do Niemiec, że przestali się przejmować jawną prorosyjskością swoich nowych przyjaciół. Na przykład dla Marine Le Pen Ukraina to rosyjska strefa wpływów. Komu ten sojusz służy?
Dla Marine Le Pen Ukraina to kawałek poletka Putina. Czego się spodziewać po polityk partii finansowanej przez Rosjan?
Nazwanie polityki zagranicznej naszego rządu „pasmem klęsk i kompromitacji” to już od dobrych kilku lat właściwie eufemizm. Kiedy jednak wydaje się, że gorzej już być nie może, Prawo i Sprawiedliwość z koalicjantami zaraz wywiną coś nowego. Tym razem chodzi o Warsaw Summit, sobotnie spotkanie liderów europejskich partii „prawicowych” i „konserwatywnych”.
Rządzący wymyślili sobie, że będą budować alternatywę dla głównego nurtu politycznego Unii Europejskiej. Przeciwstawiać się będą wszelkim krokom w kierunku jej federalizacji, dążyć do zwiększenia roli państw członkowskich w kontrze do brukselskiej biurokracji. Nie sposób byłoby pominąć kwestię konserwatywnych wartości i przeciwstawiania się zmianom obyczajowym w Europie, niekontrolowanej migracji, oraz wstrzymywaniu pieniędzy za notoryczne unijnej zasady praworządności.
Postulaty same w sobie są dość typowe, przynajmniej z punktu widzenia Polaków bombardowanych podobną narracją w prorządowych mediach od długich lat. Problem jednak w tym, z kim Prawo i Sprawiedliwość chce budować nową, lepszą Europę. Zadziwiającym zrządzeniem losu, międzynarodówkę Kaczyńskiego tworzą europejscy klienci Władimira Putina, nacjonaliści ślizgający się na granicy nieco bardziej dosadnych określeń, populiści, oraz partie otoczone w swoich państwach swego rodzaju politycznym kordonem sanitarnym.
Le Pen chciałaby także wyrzucić Turcję z NATO. Nasz rząd kogoś takiego przyjmuje z zaszczytami godnymi głowy państwa
Najlepszym przykładem unaoczniającym powagę sytuacji jest francuska polityk Marine Le Pen, fetowana ostatnio przez polskie władze jakby była co najmniej urzędującym prezydentem Francji. Jak wynika z jej poniedziałkowego wywiadu dla Rzeczypospolitej, dla Marine Le Pen Ukraina należy do rosyjskiej strefy wpływów. To Unia Europejska jest sprowokowała Rosję wywołując wchodząc na kremlowskie poletko.
Warto przypomnieć, że świat zachodni obawia się, że Rosja przeprowadzi kolejną inwazję na Ukrainę, tym razem pełnoskalową. Sama Le Pen uważa, że Putin nie zrobi takiego błędu. Co tam jednak Ukraina, skoro Europa powinna walczyć z prawdziwym zagrożeniem: islamizmem. Zapewne w tym celu chciałaby wyrzucić z NATO Turcję.
Front Narodowy, partia pani Le Pen, była finansowana z rosyjskich pożyczek. Austriacka Partia Wolnościowa (FPÖ) w 2019 r. dosłownie wyleciała z koalicji rządzącej tym krajem z powodu afery z Ibizy. Wypłynęły bowiem nagrania ujawniające korupcyjne praktyki prominentnych polityków tej partii. Na szczególne uwzględnienie zasługuje wątek rosyjski – pomoc w wyborach w zamian za rządowe kontrakty. Zażyłe stosunki Viktora Orbana z Władimirem Putinem nie są żadną tajemnicą. Akcja Wyborcza Polaków na Liwie to dzisiaj partia właściwie jawnie prorosyjska.
Prawicowa międzynarodówka Kaczyńskiego to wręcz antyteza narodowego interesu Polski
Przykłady można by mnożyć. Właściwie można byłoby się zgodzić z belgijskim europosłem Guyem Verhofstadtem. Stwierdził on bez ogródek, że w Warszawie zebrali się pożyteczni idioci Putina. Poniedziałkowa wypowiedź Marine Le Pen tylko potwierdza tą diagnozę. Nasi rządzący będą nas jednak przekonywać, że przecież nie muszą się zgadzać ze swoimi partnerami co do Rosji. Łączą ich inne, ważniejsze sprawy.
Co może być teraz dla Polski ważniejsze, niż elementarne bezpieczeństwo naszego państwa i jego granic? Kryzysu migracyjnego w Polsce nie wywołał przecież jakiś „międzynarodowy islamizm” a służby specjalne Białorusi, wspieranej aktywnie przez Rosję. Ukrainę, naszego sąsiada, Rosja może niedługo znowu napaść. Nawet szalejący w Unii Europejskiej kryzys energetyczny ma genezę gdzieś na Kremlu. To zresztą przecież narracja polityków Prawa i Sprawiedliwości, z premierem Mateuszem Morawieckim na czele.
Odpowiedź na postawione wyżej pytanie jak najbardziej istnieje. Dla naszych rządzących wrogiem numer jeden nie jest agresywny reżim Władimira Putina, lecz nasz największy partner handlowy – Niemcy. Wściekła germanofobia polskiej prawicy skłoniła ich na naszych oczach do przekroczenia granicy szaleństwa. Oczywistym jest, że prawicowa międzynarodówka nie ma żadnych szans na przejęcie rządów w Unii Europejskiej. Co więcej, nawet pełna konsolidacja tego środowiska – z uwagi na rozbieżne cele i wybujałe ambicje – jest wysoce wątpliwa.
Warto jednak się zastanowić nad tym, o co w tym wszystkim naszej władzy chodzi. Spór o praworządność nie wynika przecież z jakiejś wielkiej troski o suwerenność Polski i wolność Polaków. Wręcz przeciwnie: rządzący dlatego spierają się z Brukselą, że ta nie pozwala im robić z nami co tylko im przyjdzie do głowy. Tak jak może robić Putin z Rosjanami. By to osiągnąć są gotowi na złość Niemcom i Unii odmrozić Polsce uszy.