Zgodnie z obowiązującą konstytucją, polityka zagraniczna Polski podlega trzem ośrodkom. Teoretycznie prezydent powinien współpracować z premierem oraz resortem spraw zagranicznych. Co jednak, jeśli ten drugi już wcześniej został zmarginalizowany przez rząd a głowa państwa nie ma nic lepszego do roboty?
Zgodnie z Konstytucją, polityka zagraniczna Polski to gra zespołowa prezydenta, premiera i ministra spraw zagranicznych
Gazeta Wyborcza informuje o nowym pomyśle partii rządzącym na kierowanie polską polityką zagraniczną. Rząd miałby ją oddać praktycznie w całości w rękach prezydenta Andrzeja Dudy. Ministerstwo Spraw Zagranicznych pozostałoby w takim przypadku resortem czysto technicznym. Miałby na celu przede wszystkim „dostarczanie prezydentowi dyplomatycznych narzędzi” i wykonywanie poleceń „z góry”.
Warto przy tym zauważyć, że niedawno Jacka Czaputowicza na stanowisku ministra spraw zagranicznych zastąpił Zbigniew Rau. Stanowisko Czaputowicza w kręgach okołopisowskich określano mianem „eksperymentu”. Na czym ten eksperyment miałby polegać? Nie bardzo wiadomo. Z pewnością jednak jako minister nie miał zbyt wielkiego pola do popisu. Jego następca na razie nie zdążył wsławić się niczym poza wypisywaniem bzdur na Facebooku jeszcze przed objęciem funkcji.
Polityka zagraniczna Polski już za czasów Czaputowicza była podporządkowana innym ośrodkom, niż Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Sprawami europejskimi chciał kierować bezpośrednio premier. Kontakty ze Stanami Zjednoczonymi to konik pałacu prezydenckiego. Jakby tego było mało, w obozie Zjednoczonej Prawicy polityka zagraniczna jest uprawiana przede wszystkim na użytek wewnętrzny. Brak koordynacji i jakiejś głębszej myśli przewodniej dają mieszankę iście wybuchową.
Chaos pogłębia art. 133 ust. 3 Konstytucji, w myśl którego „Prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem„. Przepis ten daje głowie państwa legitymację do wtrącania się w sprawy zagraniczne Polski. Ustawa zagraniczna nie precyzuje przy tym, który ośrodek miałby być tym wiodącym. Każdy z nich może mieć przy tym inne pomysły odnośnie tego jak polityka zagraniczna Polski miałaby wyglądać.
Sprawy zagraniczne to chyba ostatnia szansa Andrzeja Dudy na jakiś splendor z tej prezydentury
Z tego punktu widzenia nie powinno dziwić podporządkowanie spraw zagranicznych prezydentowi. Zaangażowanie Andrzeja Dudy w politykę krajową jest, delikatnie rzecz ujmując, niepożądane przez jego własne polityczne zaplecze. Kiedy prezydent faktycznie próbował wyjść z jakąś inicjatywą, zwykle kończyło się mniejszą lub większą kompromitacją. Przykładem może być chociażby referendum konstytucyjne, daremne próby odwołania prezesa TVP, czy ostatni pomysł konstytucyjnego zakazu adopcji dzieci przez pary jednopłciowe.
Prezydent tymczasem potrzebuje choćby odrobiny splendoru. Ten miałaby mu dać możliwość podpięcia się pod „serdeczne” relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Do tego dochodzi polityka wschodnia, czy relacje w ramach projektu Trójmorza czy choćby Trójkąta Lubelskiego.
Nie chodzi bynajmniej o uzyskanie czegokolwiek istotnego dla Polski – raczej o sprawianie wrażenia samodzielnego i aktywnego polityka. Andrzej Duda musi w końcu wypracować sobie przez te cztery lata jakieś dziedzictwo. W każdym razie inne, niż wizja wykreowana przez kabaretowy serial „Ucho Prezesa”. Udział głowy państwa w reformie wymiaru sprawiedliwości sprawił, że jako prawnik jest już właściwie spalony.
Zysk po stronie Prawa i Sprawiedliwości jest w tym przypadku oczywisty. Polityka zagraniczna Polski w rękach prezydenta to głowa państwa, która nie miesza się w sprawy ważne z punktu widzenia interesów Zjednoczonej Prawicy. Takie rozwiązanie niestety tylko podkreśla, jak mało sprawy zagraniczne liczą się obecnie dla rządzących.
Podobno oddanie spraw zagranicznych prezydentowi to jakiś element planowanej rekonstrukcji rządu. Trudno jednak wskazać jaki związek miałoby mieć jedno z drugim. Być może rządzący chcą po prostu rozszerzyć zwolnienia w administracji także o Ministerstwo Spraw Zagranicznych?
Polska polityka zagraniczna cierpi przez sposób uprawiania tej krajowy
Warto zadać sobie pytanie, czy polityka zagraniczna Polski współtworzona przez prezydenta Andrzeja Dudę może przynieść naszemu krajowi coś dobrego. Dotychczasowa marginalizacja poszczególnych ministrów spraw zagranicznych z całą pewnością jest zjawiskiem jednoznacznie negatywnym. Kontynuacja tego procesu może chyba tylko pogorszyć sprawę.
Łatwo oceniać chociażby Witolda Waszczykowskiego przez pryzmat jego licznych gaf. Trzeba jednak pamiętać, że musiał realizować różne „zachcianki” Nowogródzkiej. Tak jak na przykład słynne przegrane 26:1 głosowanie na przewodniczącego Rady Europejskiej, czy forsowanie pomysłu reparacji wojennych dla Polski od Niemiec. Obydwa projekty były przecież z góry skazane na porażkę.
Także Czaputowicz nie był w stanie uzyskać chociażby ocieplenia relacji z Berlinem i Paryżem. Jakże mógłby, kiedy to właśnie polityka wewnętrzna Zjednoczonej Prawicy czyni z Polski pariasa w Unii Europejskiej? Nie tylko reforma wymiaru sprawiedliwości, ale i strefy wolne od LGBT będą się za Polską ciągnęły latami.
Nic nie wskazuje, żeby Andrzej Duda miał jakiś pomysł na przezwyciężenie wszystkich trudności w relacjach z kluczowymi polskimi partnerami. Także na relacjach z USA cieniem kładzie się kilka spraw. Felerna nowelizacja ustawy o IPN stanowi tu niejako punkt zwrotny. Pomysły wyciągnięcia ręki po amerykański kapitał, w postaci Grupy TVN i wydawnictwa Ringer Axel-Springer, już spotkały się z reakcją ze strony ambasador Stanów Zjednoczonych. Jakby tego było mało, Polska dla USA jest w tej chwili właściwie państwem klienckim.
Prezydent szukający poklasku byłby i tak lepszym wyjściem, niż minister realizujący szalone pomysły z Nowogródzkiej
Z drugiej strony patrząc, polityka zagraniczna Polski kreowana przez tego konkretnego prezydenta może wcale nie być takim złym pomysłem. Jeśli priorytetem miałoby być faktycznie sprawianie wrażenia sukcesów a nie realizowanie jakiejś kolejnej oderwanej od rzeczywistości partyjnej agendy, to możemy mieć wręcz przełom. W końcu konfrontacyjna polityka zagraniczna Polski nie sprzyja uściskom dłoni, uśmiechom i innym ładnym ujęciom w prasie. Czasem lepiej nie robić nic, niż szkodzić.
Niestety, nawet tak minimalistyczne założenia wciąż rozbijają się o wpływ polityki wewnętrznej na politykę zagraniczną. Nawet najlepszy dyplomata nie jest w stanie przekonać naszych strategicznych partnerów na zachodzie, że na przykład w walce z „ideologią LGBT” wcale nie chodzi o nagonkę na osoby nieheteroseksualne. Nie jest też w stanie wytłumaczyć, że budowanie przez Zbigniewa Ziobrę udzielnego księstwa w swoim resorcie oraz prokuraturze jest krokiem w stronę poprawy funkcjonowania polskiego wymiaru sprawiedliwości.
To trochę jak w przypadku mediów nieprzychylnych Zjednoczonej Prawicy. Próba wywłaszczenia Amerykanów nie sprawi, że media staną się propisowskie. Sprawi jedynie, że Stany Zjednoczone upomną się o własność swoich przedsiębiorców. A co do będzie, jeśli Donald Trump przegra listopadowe wybory prezydenckie…
Decydenci w obozie Zjednoczonej Prawicy nie rozumieją jak działa dyplomacja, nie mają też na nią żadnego pomysłu. Dla nich to jedynie narzędzie do uprawiania polityki krajowej, mobilizowania elektoratu i budowy atmosfery oblężonej twierdzy jeśli ta jest akurat potrzebna. Polityka zagraniczna Polski przekazana prezydentowi byłaby po prostu ostatecznym wywieszeniem białej flagi przez rządzących.