Wbrew przekonaniu rządzących Polacy nie za bardzo chcą wprowadzenia emerytur stażowych. W podobnym tonie wypowiadają się eksperci. Trudno więc oczekiwać, że ten pomysł wyraźnie wpłynie na poparcie PiS-u. Co gorsza, jednym ruchem Jarosław Kaczyński zburzył przekaz, który ZUS próbował w nas zaszczepić od lat – pracujcie choć rok dłużej, dla Waszego dobra.
Tego można się było spodziewać. PiS odpalił wyborczą bombę
Sobotnie media zdominowały doniesienia o coraz to nowych propozycjach przedstawianych przez poszczególne partie polityczne. Tego samego dnia swoje konwencje programowe zorganizowały Zjednoczona Prawica, Koalicja Obywatelska, a także Trzecia Droga oraz Nowa Lewica. Liderzy prześcigali się w przedwyborczych obietnicach, które dotykały niemal wszystkich obszarów życia społecznego. Jarosław Kaczyński w czasie wystąpienia w Końskich „odpalił bombę” mającą ponieść jego partię do trzeciej kadencji – emerytury stażowe.
Do tej pory PiS bronił się przed wprowadzeniem emerytur stażowych rękami i nogami. Przekaz, także ten przedstawiany przez prezesa partii, był jasny – nie stać nas na to. Na podobnym stanowisku stała zresztą szefowa ZUS, która wskazywała, że propozycja forsowana do tej pory przez NSZZ Solidarność nie ma racji bytu. Argumenty od lat są takie same, a więc niższe świadczenia, wyższe składki i słabsza ochrona przedemerytalna. W ostatnich tygodniach ton wypowiedzi się zmienił, a eksperci przewidywali, że emerytury stażowe mogą zostać ogłoszone jeszcze przed wyborami.
Gorącym orędownikiem emerytur stażowych jest bowiem chociażby Andrzej Duda. Ich wprowadzenie to jedna z jego głównych obietnic składanych w czasie kampanii wyborczej w 2020 roku. Prezydent od lat próbował przekonać swoją macierzystą partię do tego rozwiązania, dlatego w sobotę zapewne poczuł niemałą satysfakcję. Wbrew pozorom raczej w niewielu polskich domach zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego przyjęto z równie wielkim entuzjazmem.
Polacy nie chcą emerytur stażowych
Trudno nie odnieść wrażenia, że zaprezentowane przez PiS obietnice to trochę „odgrzewane kotlety”, które przewijały się już w poprzednich latach ich rządów. Emerytury stażowe są tego najlepszym przykładem. Temat ten pojawiał się niemal w każdej kampanii wyborczej. Nigdy jednak nie było tak jasnej deklaracji, z której później Polacy będą mogli rozliczyć partię Kaczyńskiego. Dlaczego na taki ruch zdecydowano się właśnie teraz?
Możemy rzecz jasna jedynie spekulować, jednak najprawdopodobniej Zjednoczona Prawica chce wrócić do starych metod, które przynosiły im sukces w poprzednich wyborach. Chodzi rzecz jasna o kolejne formy zabezpieczenia społecznego trafiające do świadomości ich najwierniejszych wyborców – dużych rodzin i emerytów. Wiele wskazuje jednak na to, że tym razem rządzący nie osiągną zamierzonego celu w takim stopniu jak to sobie założyli.
Powód jest prosty – Polacy wcale nie chcą emerytur stażowych. Z sondażu przeprowadzonego zaledwie 2 miesiące temu przez Ipsos dla OKO.press i TOK FM wynika, że zaledwie 9% ankietowanych było zdecydowanie za ich wprowadzeniem. Kolejne 29% uważa to za raczej dobry pomysł. Przeciwników jest jednak więcej, gdyż łącznie na odpowiedzi raczej źle i zdecydowanie źle postawiło 47% badanych. Warto dodać, że w badaniu zakładano przejście na emeryturę po 40 latach pracy w przypadku mężczyzn i 35 latach w odniesieniu do kobiet.
Analizując odpowiedzi według elektoratów partyjnych to przeważających zwolenników emerytur stażowych znajdziemy tylko w obozie PiS-u. Nawet tam jednak liczba osób uważających to rozwiązanie za zdecydowanie dobre sięga ledwie 18%. Wyborcy partii opozycyjnych zgodnie uważają, że emerytury stażowe nie oznaczają niczego dobrego. Tym samym biorąc pod uwagę wyniki sondażu trudno spodziewać się, iż sobotnia obietnica przysporzy rządzącym więcej zwolenników. Po prostu wszyscy wiedzą, że ten pomysł to katastrofa. Samo otwarcie furtki do wprowadzenia emerytur stażowych rujnuje jednak przekaz tworzony od kilku lat przez ZUS.
Jedno wystąpienie i strategia ZUS-u legła w gruzach
Andrzej Duda świętuje, a Gertruda Uścińska zapewne aż kipi ze złości. Prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych długo robiła bowiem wiele, by zapobiec dalszemu odpływowi pracowników z rynku. ZUS prowadził politykę rozsądną, ale zgodną z linią prezentowaną przez rządzących. Krytyki obniżenia wieku emerytalnego sprzed kilku lat nie widzieliśmy, jednak organ emerytalny stanowczo wskazywał na mankamenty obecnego systemu. Jednym z głównych postulatów było zachęcanie Polaków do dobrowolnej pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego. Według różnych szacunków może to podwyższyć świadczenie aż o 10-15%.
Działania PiS-u, poza obniżeniem wieku emerytalnego na początku rządów, także skupiały się na edukacji społeczeństwa co do konieczności zabezpieczenia finansów na jesień życia. Przykładem tego było wprowadzenie PPK, które choć wciąż nie cieszą się zaufaniem Polaków, to mogą przynieść sporo korzyści. Swoista umowa społeczna była zatem taka – wieku emerytalnego nie podwyższymy, ale pomyślcie o tym, by nie narzekać w przyszłości. Ten przekaz był w miarę spójny i akceptowany przez wszystkie strony.
Sobotnia konwencja zerwała jednak tę umowę i znów miała pokazała wielu Polakom, że stać nas na wszystko, a to niestety nie jest prawda. Wbrew zapowiedziom rządzących nasz dług publiczny wciąż rośnie, a prognozy Komisji Europejskiej są takie, że w najbliższych latach będziemy płacili najwyższej odsetki od długu spośród wszystkich krajów wspólnoty. Jednocześnie w czasach, gdy demografia notuje ostre pikowanie, a wiele państw Unii Europejskiej dąży do wydłużenia aktywności swoich obywateli, PiS proponuje de facto obniżenie wieku emerytalnego. Skutki takiego rozwiązania będą wyłącznie negatywne. Problem jednak w tym, że odczujemy to nie w ciągu najbliższych kilku lat, a znacznie później. Wtedy nikt już nie będzie pamiętać jak to się stało, że emerytury są naprawdę głodowe. Przecież dla większości polityków liczy się tylko tu i teraz.