Polska od lat próbuje zmniejszyć zależność od węgla i gazu, a każda ustawa dotycząca OZE staje się poligonem dla politycznych i społecznych sporów.
Tym razem wojna wybuchła w mediach społecznościowych, gdzie zwolennicy i przeciwnicy „wiatrakowej rewolucji” starli się z całą mocą. Racje obu stron wcale nie są wyssane z palca.
Strona pierwsza: energia, rozwój, klimat
Zwolennicy ustawy widzą w niej szansę na przyspieszenie transformacji energetycznej. Polska – kraj, który przez dekady bazował na węglu – potrzebuje stabilnych i czystych źródeł energii. Elektrownie wiatrowe, szczególnie w dobie wysokich cen surowców, jawią się jako naturalna odpowiedź.
Argumenty są konkretne:
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
- Bezpieczeństwo energetyczne – im więcej energii z wiatru, tym mniej importu gazu i węgla, a więc większa niezależność od Rosji czy innych dostawców.
- Taniej dla gospodarki – prąd z wiatru, po zbudowaniu farm, jest relatywnie tani. To oznacza niższe rachunki i bardziej konkurencyjny przemysł.
- Zobowiązania unijne – Polska musi realizować cele klimatyczne, a rozwój OZE to obowiązek, nie wybór.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że na terenach wiejskich farmy wiatrowe oznaczają dodatkowe dochody z podatków, dzierżaw i nowych inwestycji w infrastrukturę.
Strona druga: ludzie, krajobraz, hałas
Ale równie donośnie brzmi głos przeciwników. To nie są wyłącznie „ekoterroryści odwróceni o 180 stopni”. To często mieszkańcy wsi i miasteczek, którzy mają realne obawy przed życiem w cieniu wielkich turbin.
Wskazują na kilka punktów:
- Hałas i infradźwięki – choć badania są niejednoznaczne, wielu mieszkańców skarży się na szum, wibracje i uciążliwości zdrowotne.
- Zniszczony krajobraz – kilkudziesięciometrowe maszty zmieniają obraz wsi. Dla jednych to symbol nowoczesności, dla innych gwałt na lokalnym dziedzictwie i turystyce.
- Bliskość zabudowań – ustawa miała złagodzić tzw. regułę 10H, czyli obowiązek stawiania wiatraków co najmniej dziesięciokrotność ich wysokości od zabudowań. W praktyce oznaczało to, że w Polsce powstało energetyczne embargo na lądowe farmy. Zwolennicy zmian chcieli skrócenia dystansu, przeciwnicy obawiają się, że wiatraki staną tuż za płotem.
- Brak zaufania – mieszkańcy boją się, że decyzje podejmowane są ponad ich głowami, a deweloperzy energetyczni będą korzystać z przywilejów kosztem lokalnych społeczności.
To nie jest więc czysta ideologia, tylko realny strach, że życie na wsi stanie się mniej komfortowe.
Podstawy prawne i polityczne
Prawo w Polsce od lat jest w tej sprawie skomplikowane. W 2016 roku wprowadzono zasadę 10H, która praktycznie zatrzymała rozwój energetyki wiatrowej na lądzie. W 2023 i 2024 roku próbowano ją liberalizować, wprowadzając kompromisowe limity (np. 700 metrów od zabudowań). Teraz pojawiła się kolejna próba złagodzenia, którą zawetował prezydent.
Nawrocki argumentuje, że ustawa była zbyt pochopna, że brakowało zabezpieczeń dla mieszkańców i że Polska powinna stawiać raczej na energetykę atomową i offshore, niż na rozproszone farmy na lądzie. Weto ma więc również wymiar strategiczny – pokazuje, że państwo nie chce rozwiązywać kryzysu energetycznego „na szybko”, kosztem obywateli.
Wojna polsko-polska o... krajobraz
W dyskusji na Twitterze widać jednak, że problem stał się symbolem czegoś więcej. Zwolennicy widzą w przeciwnikach zacofanych chłopów, którzy wolą smog i węgiel niż postęp. Przeciwnicy odpowiadają, że to warszawska bańka, która chce im zafundować turbiny, a sama będzie piła prosecco w loftach. W mojej ocenie ci, którzy będą mieszkali obok tych wiatraków, powinni mieć odrobinę więcej do powiedzenia. Mimo wszystko.
To spór nie tylko o energię, ale też o styl życia, kulturę i poczucie wpływu na własne otoczenie. I jak każda wojna polsko-polska, zamienia się w plemienną przepychankę, w której argumenty schodzą na drugi plan.
Moja opinia jest następująca - potrzebny kompromis
Nie da się zatrzymać transformacji energetycznej. Polska, chcąc nie chcąc, musi rozwijać OZE – i to szybko. Ale równie nie da się ignorować ludzi, którzy będą mieszkać obok wiatraków. Problem w tym, że u nas polityka zbyt często rozwiązuje sprawy młotem: albo całkowity zakaz, albo pełna wolna amerykanka.
Rozwiązaniem mogłyby być bardziej elastyczne przepisy: np. pozostawienie gminom realnego prawa do decydowania, czy chcą farmy, a także udział mieszkańców w zyskach z inwestycji. W Niemczech czy Danii takie mechanizmy działają: lokalne społeczności dostają dywidendy, mogą kupować udziały w turbinach, a wtedy zamiast oburzenia jest poczucie, że wiatrak to wspólna korzyść.