Wybory na Węgrzech – jakie wnioski?
Przy 53-procentowym poparciu Orban wygrywa wybory w cuglach, pokazując całemu światu, że Węgrzy nadal go kochają. Zjednoczona opozycja, której niektóre sondaże dawały nawet wynik nieco lepszy od Fideszu, uzbierała raptem niecałe 35% poparcia i prawdopodobnie nie odbierze rywalom nawet większości konstytucyjnej. Węgierski parlament dodatkowo „wzbogaci” się o skrajną prawicę, w postaci partii Mi Hazank, stworzonej przez… potentata branży porno. Taki oto krajobraz rysuje nam się w dzień po wyborach. Jedyne pozytywne wieści z Budapesztu są takie, że wymierzone w społeczność LGBT referendum okaże się nieważne. Wychodzi na to, że Węgrzy może i nie lubią wolnych mediów i organizacji pozarządowych, ale na niszczenie mniejszości seksualnych przez władze już nie patrzą tak przychylnie.
Na wynik zjednoczonej opozycji na Węgrzech bardzo uważnie patrzyła zdecydowanie-nie-zjednoczona opozycja w Polsce. Suflujący od miesięcy pomysł jednej listy w wyborach parlamentarnych w Polsce Donald Tusk właśnie stracił jeden ze swoich koronnych argumentów. Okazuje się, że połączenie wszystkich sił – „od komunistów aż po faszystów”, jak w swojej niefortunnej wypowiedzi określił to lider węgierskiej opozycji Peter Marki-Zay – nie daje gwarancji sukcesu. A przynajmniej nie daje takiej gwarancji na Węgrzech. Gdzie, o czym warto pamiętać, rozkład demokracji jest wciąż mimo wszystko w znacznie bardziej zaawansowanej fazie niż w Polsce. Dlatego na obie sytuacje nie możemy patrzeć w skali jeden do jednego.
Wybory na Węgrzech – gra do muzyki Orbana
Bardzo trafnie opisał to w jednym ze swoich wpisów Leszek Jażdżewski z Liberte!:
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Viktor Orban strzelił opozycji w kolano, a potem powiedział: ścigajmy się. Gratulować mu zwycięstwa, to nie rozumieć czym jest demokracja.
Bo Viktor Orban wygrał wybory w systemie zhakowanej demokracji. Czyli jakiej? Otóż takiej, w której 90% mediów znajduje się w rękach albo państwa, albo będących na sznurku partii władzy oligarchów. Nieco ponad rok temu, bo na początku 2021 roku, z eteru zniknąć musiało ostatnie niezależne węgierskiego radio – Klubradio. Dziś nadaje z internetu, ma wciąż dużą rzeszę słuchaczy (casus Radia 357), ale nie zmienia to faktu że wiele osób słuchających radia poprzez tradycyjne odbiorniki straciło dostęp do niezależnych informacji. W podobny sposób Fidesz zaorał portal Index.hu, który przerobił na serwisik całujący go po rękach. Zwolnieni dziennikarze założyli oczywiście nowy projekt, ale mający ogromny problem z utrzymaniem się z powodu braku reklam z zależnych od państwa spółek.
Dokładnie to samo, ale znacznie mniej skutecznie, próbuje zrobić w Polsce Prawo i Sprawiedliwość. Do tej pory sukcesów ma niewiele – przejęcie Polska Press oznaczało upaństwowienie i tak chylących się ku upadkowi dzienników, a lex TVN czy zapomniana już nieco próba wprowadzenia podatku od reklam upadły z powodu albo braku większości, albo protestu prezydenta Andrzeja Dudy. W Polsce wciąż mamy zatem silne wolne media, dzięki czemu Kaczyński nie potrafi narzucić nam swojej narracji. A dlaczego to takie ważne? Bo Orban, który pierze ludziom mózgi tak, że Węgrzy nie zasługują już na bycie naszymi bratankami, był w stanie przekuć inwazję swojego przyjaciela Putina na Ukrainę w… wyborczy sukces. Wmówił ludziom, że tylko głosując na niego będą mogli zapobiec globalnej wojnie. Nie pokazywał im scen z Mariupola, Buczy czy Irpienia. Zamiast tego pokazywał jak wielu uchodźców przyjęli do siebie Węgrzy. Niespecjalnie dodając, z jakiego powodu uciekają.
Wybory na Węgrzech – jak mają się do polskich
W takiej sytuacji opozycja musiała sięgnąć po krok desperacki – zjednoczyć się. Przez całą kampanię jednak cały czas wychodziły różne problemy związane z ideowymi różnicami między partiami. Przez to wiele tygodni zmarnowano na wewnętrzne konflikty, co tylko pozwalało Orbanowi się umacniać. W Polsce – dzięki Bogu – nie jesteśmy zmuszeni do takiej desperacji. Wciąż można mądrze utworzyć listy zgodne programowo ze sobą. Bez konieczności usadzania na jednej liście Andrzeja Rozenka i Marka Sawickiego. Czy Klaudii Jachiry i Stanisława Tyszki. Z Budapesztu popłynął sygnał: desperacja nie zawsze popłaca. A jedna lista to w moim przekonaniu ruch desperacki, w stylu: idziemy na hurraaaaa! A dobrze wiemy jak często polskie szarże w tym stylu kończyły się. Chwalebną bo chwalebną, ale jednak porażką. Miejmy jednak na uwadze to, że PiS ma jeszcze ponad rok na to, żeby i Polakom, i opozycji - używając metafory Jażdżewskiego - zacząć strzelać w kolana.