Węgierski premier Viktor Orban ma teraz poważny problem, podobnie jak reszta europejskich sojuszników Putina. Rosyjski prezydent po inwazji na Ukrainę rzeczywiście stał się pariasem na arenie międzynarodowej. Podobnie ma się sprawa interesów z Moskwą. Orban przyjął taktykę robienia tego, co robić absolutnie musi, a jednocześnie wspieraniu swojego sojusznika na Kremlu we wszystkim innym.
Węgry nie są uzależnioną od Rosji Wenezuelą i w jakimś tam stopniu wspierają Ukrainę – ale się nie cieszą
Węgry, kraj napadnięty przez Związek Radziecki w 1956 r., nie kwapią się zbytnio do pomocy Ukrainie. Tamtejszy rząd przekonuje, że przecież nigdy nie wetował odcięcia rosyjskich banków od systemu SWIFT, nie był przeciwko sankcjom. To nie znaczy, że je popierał. Węgry przyjmują na swoim terytorium dziesiątki tysięcy ukraińskich uchodźców, angażują się w pomoc humanitarną. Zgadzają się również na przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej w przyszłości. To nie tak, że Budapeszt pozostał całkowicie bierny wobec tragedii narodu ukraińskiego. A jednak pewien niesmak pozostał.
Wszystko przez postawę węgierskiego premiera Viktora Orbana, który zachowuje się niczym pewien znany polski polityk. Niby trochę Ukrainie pomaga, ale wcale się z tego powodu nie cieszy. Wręcz przeciwnie: polityka Węgier opiera się na trzymaniu się z daleka od wojny i jej konsekwencji. Viktor Orban wprost zapowiada: „niech węgierskie rodziny nie płacą za wojnę”.
Duży koszt dla tych rodzin stanowiłaby oczywiście rezygnacja ze wspólnych węgiersko-rosyjskich projektów gospodarczych. Przede wszystkim tych energetycznych. Węgry są w końcu jednym z odbiorców rosyjskiego gazu w Europie. Szukanie alternatywnych źródeł tego surowca w tak atrakcyjnej cenie mogłoby być w tym przypadku niewykonalne. Co więcej, Viktor Orban sugeruje, że po wojnie na Ukrainie Europa będzie musiała się jakoś dogadywać z Moskwą.
Jeśli chodzi o sankcje, nie zawetujemy ani nie uniemożliwimy Unii Europejskiej zastosowania sankcji wobec Rosji. Jedność Unii Europejskiej jest teraz najważniejsza. Jeśli chodzi o powojenne stosunki dwustronne, jedno jest pewne: Rosja po wojnie będzie nadal istnieć.
Węgierski premier inwazję na Ukrainę może i potępia, ale w sposób typowy bardziej dla Chin, niż państwa europejskiego. Orban zauważa bowiem, że pokój wciąż jest realny, bo Rosjanie domagają się tych samych rzeczy, co wcześniej. Twierdzi także, że rosyjska strategia bezpieczeństwa opiera się o otoczenie Rosji państwami neutralnymi. W przypadku Białorusi, Ukrainy i państw Azji Środkowej mowa raczej o marionetkowych reżimach kontrolowanych przez Kreml.
Viktor Orban i jego rząd wykonują kilka dość kontrowersyjnych posunięć w sprawie Ukrainy
W tym wszystkim są trzy zachowania Węgier, które budzą poważne wątpliwości. Najpierw, jeszcze przez inwazją, węgierskie wojsko rozlokowało się na granicy z Ukrainą. Po co? Z dwóch powodów. Przedstawił je wówczas tamtejszy minister obrony Tibor Benkoe.
Węgierskie siły zbrojne mają dwa zadania: jednym jest niesienie pomocy humanitarnej, a drugim zamknięcie granic Węgier i zapewnienie, że żadna uzbrojona grupa nie wejdzie na teren kraju
Jaka uzbrojona grupa miałaby wejść na terytorium Węgier? Trudno powiedzieć. Warto jednak przypomnieć, że Budapeszt toczy od lat z Kijowem spór o Zakarpacie – część Ukrainy, zamieszkałą przez Węgrów. Wymierzone w Rosjan ukraińskie ustawy o językach mniejszości narodowej uderzyły także w tą węgierską. Między tymi sąsiednimi państwami jest dość sporo złej krwi. Dlatego ruchy węgierskiego wojska przed inwazją, razem ze sposobem ich argumentacji, były odbierane co najmniej dwuznacznie.
Kolejne posunięcie węgierskiego rządu niejako z innej bajki to decyzja o wsparciu wojskowym dla Kijowa. Budapeszt nie chce wysyłać broni na Ukrainę? Nie jest militarną potęgą, ma podstawy by unikać osłabienia własnego wojska. Czym innym jest jednak decyzja o zakazie tranzytu przez Węgry sprzętu wojskowego wysyłanego na pomoc napadniętym Ukraińcom przez inne państwa. Zwłaszcza, że w tym momencie rząd Orbana nawet nie musiał za bardzo wychodzić przed szereg. W końcu dostaw broni można dokonywać przez Polskę albo Rumunię.
Wreszcie nie sposób nie zauważyć, w jaki sposób konflikt przedstawiają rządowe węgierskie media. Te celowo omijają kwestię barbarzyństwa rosyjskiej inwazji na Ukrainę, zbrodni wojennych, ofiar cywilnych, czy epatowania twarzą Władimira Putina. Na początku na ich antenie pojawiali się eksperci uzasadniający wręcz napaść, powielając główne tezy rosyjskiej propagandy. Większość informacji dotyczy węgierskiej pomocy humanitarnej.
Nie można zapomnieć Orbanowi lat podkopywania Unii Europejskiej od środka
Dlaczego Viktor Orban nie odetnie się od Władimira Putina? Względy czysto ekonomiczne i wcześniejsze spory z Kijowem to nie wszystko. Nie da się bowiem ukryć, że cały orbanowski projekt „demokracji nieliberalnej” to wierne naśladownictwo rosyjskiej polityki wewnętrznej. Orban korzystał z wysokiego poparcia w społeczeństwie do podporządkowania sobie państwa i rozmontowywania demokratycznych i sądowych mechanizmów kontroli. W grę wchodzą także quasi-mafijne interesy i rozkradanie własnego państwa na potęgę. To wszystko już było. Budapeszt to wierny uczeń Moskwy.
Szczególnie wyraźnym podobieństwem są węgierskie zakazy promowania homoseksualizmu i szersze łamanie praw osób LGBT. To wręcz kalka rozwiązań wprowadzonych wcześniej przez reżim Putina. Zarówno pod względem kształtu samych przepisów, jak i motywacji ich wprowadzenia. Z polskiego punktu widzenia takie analogie są szczególnie istotne. Przecież jeszcze nie tak dawno PiS bardzo chcieli w Polsce zrobić drugi Budapeszt. Nasz rząd wplątał się nie tak dawno w proputinowską międzynarodówkę. Mowa o konferencji w Warszawie, na której gościł Viktor Orban, Marine Le Pen i inni populiści-konserwatyści-nacjonaliści.
Celem podejrzanie prorosyjskiej europejskiej „prawicy” jest tworzenie konserwatywnej alternatywy dla „zgniłego zachodu” w obrębie Unii Europejskiej. Tym samym rozbijanie jej jedności od środka. Różnica jest taka, że polskie władze być może otrzeźwiały i zrozumiały, że jedyną alternatywą dla integracji europejskiej jest miejsce pod rosyjskim butem. Viktor Orban uważa, że najlepiej wyjdzie na lawirowaniu pomiędzy Putinem a Brukselą. Dociśnięty do ściany zapewne wybierze Europę. Sam zaznacza, że węgierska racja stanu również zakłada, by od granicy Rosji jego kraj dzielił jak największy obszar. W tym wypadku: Ukraina.
To właśnie przez to lawirowanie oraz wieloletnie przeszczepianie rosyjskich wzorców w swoim kraju, Viktor Orban bywa uważany za konia trojańskiego Moskwy w Unii Europejskiej. Już 3 kwietnia na Węgrzech odbędą się wybory parlamentarne. Przegrana w nich oznacza koniec Orbana i zapewne także koniec „umiarkowanie prorosyjskiej” polityki. Być może wiec nasz rząd powinien wstrzymać się z manifestowaniem przyjaźni polsko-węgierskiej przez jakiś czas?