Rosja już prawie od roku próbuje podbić Ukrainę. Trzydniowa operacja specjalna przynosi kolejne miesiące upokorzeń dla Kremla i potworne straty w ludziach i sprzęcie. Do tego dochodzą zachodnie sankcje, które coraz bardziej ciążą tamtejszej gospodarce. Czy w tej sytuacji możliwy jest zamach stanu w Rosji? Odpowiedź może być tylko jedna: to skomplikowane.
Zamach stanu w Rosji nie przyjdzie z samymi stratami na froncie
W normalnym państwie przywództwo Władimira Putina by się nie utrzymało. Rosja miała „genialny” plan podboju całej Ukrainy. Kreml postawił właściwie wszystko na jedną kartę. Rosyjskie wojska miały uderzyć na sąsiednie państwo z trzech stron, zająć Kijów oraz najważniejsze miasta, wymordować ukraińskie elity i przygotować fundamenty do aneksji. Cała „specjalna operacja wojskowa” miała trwać kilka dni, a zachód miał jedynie przyglądać się w szoku. Nie wyszło, wojna trwa już prawie rok.
Rosyjskie straty, jeśli wierzyć stronie ukraińskiej, przekroczyły 116 tysięcy żołnierzy. Władcy Kremla nigdy nie przejmowali się życiem ludzkim. Dlatego z pewnością o wiele bardziej bolą ich równie imponujące straty w sprzęcie: tysiące czołgów, wozów bojowych, śmigłowców, samolotów. Rosjanie stracili też okręt flagowy Floty Czarnomorskiej, krążownik rakietowy „Moskwa”. Po początkowych sukcesach terytorialnych orkowe hordy spod znaku litery „Z” musiały się wycofać z północnej Ukrainy. Zeszłoroczna kontrofensywa Ukraińców przepędziła Rosjan z obwodu charkowskiego i Chersonia.
Zachód systematycznie wspomaga Ukrainę, lekceważąc wszelkie „czerwone linie” wytyczane co jakiś czas przez Kreml. Następną stanowią dostawy zachodnich czołgów obecnej generacji. Jedyną osobą, która jeszcze traktuje pohukiwania siepaczy Putina poważnie, wydaje się kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Atomowe pogróżki Moskwy też się skończyły. Podobno stało się to w momencie, w którym Stany Zjednoczone dosadnie wytłumaczyły Rosjanom, co im zrobią, jeśli ci spróbują użyć swoich nuklearnych zabawek.
Nie bez znaczenia są także sankcje gospodarcze. Europa, w tym także Niemcy, uwolniła się od gazowego narkotyku z Rosji. Równocześnie okazało się, że „wielki rosyjski rynek” nie jest zachodowi do niczego potrzebny. Tymczasem bez zachodnich technologii tamtejsza produkcja się krztusi. Sytuacji na pewno nie poprawiła mobilizacja, która tylko przyspieszyła drenaż mózgów z Rosji. Jej obywatele nie garną się, by w imię Putina trafić do frontowej maszynki do mięsa.
Putin nic nie zyskał, stracił nawet swój wizerunek twardego macho. Czy w tej sytuacji możliwy jest zamach w Rosji? Niekoniecznie.
Oligarchowie i wojsko w Rosji liczą się dużo mniej, niż się wydaje
O tym, że koniec władzy Putina jest bliski, słyszymy praktycznie od samego początku wojny w Ukrainie. Niektórzy upatrywali kresu jego rządów w oligarchach zirytowanych tym, że inwazja uderzyła w ich majątki. Jeszcze inni zastanawiali się, jak długo jeszcze wojsko i służby specjalne będą znosić kolejne upokorzenia. W normalnym państwie nieskuteczny i skompromitowany władca prawdopodobnie pożegnałby się bardzo szybko z władzą. Weźmy jednak pod uwagę, że Rosja nie jest i nigdy nie była normalnym państwem.
Kluczem do rozwiązania zagadki jest specyfika tamtejszej struktury władzy. Rosja nie jest typową dyktaturą, bliżej jej do kleptokracji. Innymi słowy: tym państwem dosłownie rządzi mafia. Tak naprawdę reżim nie kieruje się żadną konkretną ideologią, niezależnie od tego, co akurat wmawia własnym obywatelom. Chodzi wyłącznie o redystrybucję majątku od państwa i obywateli do prywatnych majątków rządzącej kliki.
Szefem wszystkich szefów jest oczywiście Putin, jednak mamy do czynienia także z kilkoma innymi ważnymi mafijnymi rodzinami. W ostatnim czasie szczególnie rzucają się w oczy rosnące wpływy Jewgienija Prigożyna, który, zanim został „kucharzem Putina” i twarzą najemników z Grupy Wagnera, był zwyczajnym recydywistą. Mamy także „siłowników” reprezentujących FSB, GRU i inne pokrewne służby.
W całym tym zestawieniu mało liczy się zarówno armia, jak i oligarchowie. Ta pierwsza jest przeżarta korupcją i eksploatowana od lat przez kryminalistów u władzy. Nie bez powodu postsowiecki model zakłada także istnienie czegoś takiego jak „wojska wewnętrzne”.
W tym przypadku nazywają się one „Rosgwardia”, której dowódcą jest gen. Wiktor Zołotow, znany z prześmiewczych memów z „Denaturowem”. Co w tym przypadku istotne to to, że mowa o odrębnej strukturze względem „zewnętrznego” wojska. Siły Rosgwardii stanowią zabezpieczenie na wypadek, gdyby „prawdziwemu” wojsku przyszedł do głowy jakiś zamach stanu w Rosji, albo gdyby trzeba było tłumić jakiś bunt ludności.
Jedyną grupą zdolną do obalenia Putina jest jego najbliższe otoczenie
Rola rosyjskich oligarchów bywa często bardzo przeceniana. Epoka Borysa Jelcyna, w której rosyjscy bogacze rzeczywiście mieli ogromne wpływy polityczne, minęła bezpowrotnie. Za Putina oligarchowie są już po prostu żywymi skarbonkami kremlowskiego władcy i jego otoczenia. Jeżeli któremuś przyjdzie do głowy głupi pomysł, że znaczy cokolwiek więcej, to kończy jak Michaił Chodorkowski albo Aleksiej Nawalny.
Kto więc miałby przeprowadzić zamach stanu w Rosji? Prezydenckie zaplecze mafijno-bezpieczniackie cały czas może bez przeszkód czerpać korzyści z grabieży narodowego majątku. To nie oni poniosą koszty ubożenia społeczeństwa i dezintegracji nowoczesnych sektorów gospodarki. Dla nich to nie problem. Wojsko w Rosji od wieków jest organizowane w taki sposób, by nie było w stanie realnie zagrozić aktualnym władcom Kremla. Oligarchowie, jak już ustaliliśmy, nie liczą się w tej grze.
Zdanie obywateli w Rosji nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Ci zresztą tradycyjnie wolą się nie wychylać i nie ryzykować represjami, nawet jeśli niekoniecznie zgadzają się z neoimperialną polityką Putina i siłowników. Najbardziej typowym aktem obywatelskiego nieposłuszeństwa jest w ich przypadku emigracja. Z każdą kolejną „częściową mobilizacją” uciekinierów będzie tylko więcej. Część z nich dotarła już nawet na granicę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi.
Pałacowy zamach stanu w Rosji nie wystarczy, to państwo potrzebuje prawdziwej rewolucji
Nie jest zresztą tak, że rządząca mafia zamierza ryzykować. Chyba już każdy słyszał o pladze śmiertelnych „wypadków”, w których bogaci Rosjanie wypadali przez okno. Mniej znanym faktem są podejrzane śmierci rosyjskich generałów po każdej wojnie toczonej przez to państwo we współczesnej historii. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że tym razem czystka wśród dowódców przeprowadza się sama. Nie bez znaczenia pozostaje jednak to, że Kreml z pewnością wyciąga wnioski po obaleniu następcy Stalina, Ławrientija Berii, przez spisek kolegów z partii oraz wojska.
Jeżeli ktoś rzeczywiście miałby przeprowadzać zamach stanu w Rosji, to siłownicy. Mogłaby ich do tego skłonić jedynie naprawdę spektakularna porażka na ukraińskim froncie. Trudno jednak sobie wyobrazić, by taką reakcję wywołało cokolwiek mniej imponującego niż wkroczenie Ukraińców na Krym albo zajęcie przez nich całego Doniecka.
Reżim Putina będzie trwać w najlepsze, dopóki rosyjskie wojsko nie zostanie faktycznie pokonane w boju. Przegrana wojna sprawiłaby, że kremlowski satrapa byłby skończony. Byłby tym samym znakomitym kozłem ofiarnym, na którego jego otoczenie zrzuciłoby także własne przewinienia i zastąpiłoby go kimś innym z tego samego środowiska. Taki hipotetyczny zamach stanu w Rosji bardzo przypominałby przywoływane już obalenie Berii. Zamach pałacowy nie zmieniłby polityki tego państwa ani struktury władzy.
Rosyjską kleptokrację obalić może jedynie rewolucja albo ruchy odśrodkowe poszczególnych „kolonii” ośmielonych osłabieniem moskiewskiej tyranii. Na to pierwsze się nie zanosi. To drugie jest nieco bardziej prawdopodobne, ale to scenariusz spędzający sen z powiek przywódcom państw zachodnich. Jeżeli kogoś zastanawiało, dlaczego co rusz któryś przebąkuje o „wyjściu z twarzą dla Rosji”, to chodzi właśnie o uniknięcie niekontrolowanego rozpadu tego państwa na wrogie kawałki dysponujące bronią jądrową.