W piątek minister rozwoju i technologii Waldemar Buda postanowił zapowiedzieć stworzenie programu, który – na pierwszy rzut oka – mógłby rozwiązać problem mieszkaniowy wielu osób w Polsce. W praktyce jednak, jak przyznają eksperci, z „kredytu na 2 proc.” prawdopodobnie będą mogli skorzystać nieliczni. Paradoksalnie – osoby, które osiągają wysokie zarobki, a zatem które już dzisiaj mogłyby pozwolić sobie na zakup nieruchomości.
Kredyt na 2 proc. tylko dla nielicznych. Chyba, że zmieni się sytuacja na rynku
Nowy program mieszkaniowy zapowiedziany przez rząd wzbudza sporo emocji. W założeniach wydaje się niezwykle atrakcyjny; pokrótce – osoby do 45. roku życia, które chcą kupić swoje pierwsze mieszkanie, będą mogły liczyć na dopłaty do kredytów od rządu. Przez pierwsze 10 lat spłaty kredytu stopa oprocentowania zobowiązania ma wynieść dla kredytobiorcy jedynie 2 proc. Resztę dopłaci państwo. Co więcej, tym razem (w przeciwieństwie do programu Mieszkanie bez wkładu własnego, który nie przyniósł – mówiąc delikatnie – oczekiwanych rezultatów) nie obowiązywałyby limity cen za metr kwadratowy. W ramach programu możliwe byłoby udzielenie kredytu na maksymalnie 500 tys. zł (dla singla) oraz 600 tys. zł (dla małżonków lub osób wychowujących w gospodarstwie co najmniej jedno dziecko).
Jaki jest zatem problem z nowym programem mieszkaniowym? Eksperci wskazują, że prawdopodobnie i tak mogliby skorzystać z niego nieliczni. A konkretniej – osoby, które już teraz osiągają wysokie dochody. Wszystko ze względu na fakt, że aby wziąć kredyt hipoteczny, wnioskodawca musiałby mieć odpowiednią zdolność kredytową. Obecnie singiel zarabiający w okolicach średniej krajowej nie ma nawet szans na kredyt w wysokości 200 tys. zł. To oznacza, że mógłby sobie pozwolić co najwyżej na zaciągnięcie zobowiązania na niewielkie mieszkanie dwupokojowe lub kawalerkę w małej miejscowości (i to pod warunkiem, że ma już 20-procentowy wkład własny).
Adam Czerniak, ekspert rynku mieszkaniowego ze Szkoły Głównej Handlowej, wylicza zresztą dla Interii, ile musieliby zarabiać potencjalni kredytobiorcy, by faktycznie móc skorzystać „z kredytu na 2 proc.”. Okazuje się, że singiel, który chciałby zaciągnąć zobowiązanie w maksymalnej wysokości (500 tys. zł) musiałby wykazać dochód rozporządzalny w wysokości co najmniej 8 613 zł (i to przy założeniu, że posiadałby 20-procentowy wkład własny). Z kolei małżeństwo chcące zaciągnąć kredyt w wysokości 600 tys. zł musiałoby łącznie przedstawić dochód rozporządzalny w wysokości 10 335 zł (również przy założeniu 20-procentowego wkładu własnego).
Sytuację może uratować KNF, ale…
Teoretycznie jest szansa na to, by zdolność kredytowa Polaków wzrosła w najbliższym czasie – KNF rozważa zmianę bufora, jaki muszą zakładać banki przy ocenie zdolności kredytowej wnioskodawcy. Zmiana objęłaby prawdopodobnie kredyty o stałej i okresowo stałej stopie procentowej. Jeśli KNF faktycznie zdecydowałaby się na modyfikację rekomendacji S, to teoretycznie z „kredytu na 2 proc.” mogłoby skorzystać więcej zainteresowanych.
Są jednak i inne problemy. Chociażby taki, że w przykładach, które podawał rząd, założono bardzo niskie marże banków – które praktycznie nie występują na rynku. Tym samym raty kredytów byłyby wyższe niż te, które przedstawiał rząd (a które potencjalnym kredytobiorcom mogą wydawać się bardzo atrakcyjne).
Nie można też zapominać o tym, że nowy program mieszkaniowy (zwłaszcza jeśli zbiegłby się ze zmianami w rekomendacji S) mógłby skłonić np. deweloperów do mocnego podniesienia cen mieszkań. Zagrożeń jest zatem sporo – a wiele osób niewątpliwie zdaje sobie sprawę z tego, jakimi „sukcesami” kończyły się dotychczasowe programy mieszkaniowe. Jest duże ryzyko, że najnowszy (o ile zostanie wprowadzony) podzieli ich los.