A to oznacza obowiązek rejestracji, ubezpieczenia, kasku i prawa jazdy. Policja coraz uważniej przygląda się temu zjawisku i wcale nie ma zamiaru machać ręką na „przeróbki” czy zbyt szybkie e-bike’i.
Gdzie kończy się rower, a zaczyna motorower?
Przepisy definiują rower elektryczny dość precyzyjnie. Aby maszyna mieściła się w kategorii roweru, musi spełniać trzy podstawowe warunki:
- silnik o maksymalnej mocy 250 W,
- wspomaganie tylko podczas pedałowania,
- odcięcie wspomagania przy prędkości 25 km/h.
Każdy, kto kupuje sprzęt w sklepie rowerowym, raczej takie urządzenie otrzymuje. Problem zaczyna się później: gdy użytkownicy zaczynają majstrować przy oprogramowaniu lub dokładać mocniejsze zestawy, by „podkręcić” osiągi. Efekt jest taki, że pojazd formalnie przestaje być rowerem i wpada w kategorię motoroweru.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Konsekwencje prawne roweru, który stał się motorowerem
Skutki mogą być poważne. Poruszając się motorowerem, trzeba mieć prawo jazdy (minimum kategoria AM), obowiązkowe OC, tablicę rejestracyjną i homologację pojazdu. Kask też jest konieczny. Jeśli ktoś tego nie ma, a zatrzyma go patrol, może się skończyć wysokim mandatem, a w przypadku kolizji nawet gigantycznymi kosztami odszkodowania. Ubezpieczyciel nie pokryje szkód, jeśli okaże się, że pojazd nie był ubezpieczony ani zarejestrowany.
Jeszcze kilka lat temu policjanci podchodzili do tematu z pobłażliwością: rower jak rower, najwyżej trochę szybciej jechał. Dziś jednak kontrole są częstsze, a przy okazji akcji drogowych mundurowi coraz częściej sprawdzają też e-bike’i. Wystarczy, że urządzenie jedzie 40–50 km/h bez pedałowania i funkcjonariusze mają gotowy argument, by wystawić mandat. W internecie można już znaleźć relacje osób, które straciły rowery przerobione na „rakiety”, a przy okazji otrzymały po kieszeni.
Problem w tym, ze jeszcze więcej można znaleźć relacji osób, w które niemal taki motorower wjechał na chodniku, jednak nie sposób wytropić i ukarać pirata drogowego.
Problem masowej przeróbki
Trzeba też wspomnieć o szarej strefie. W sieci roi się od poradników i zestawów do „odblokowywania” rowerów elektrycznych. Teoretycznie to tylko zdjęcie ogranicznika, ale praktycznie zamiana legalnego roweru w nielegalny motorower. Co gorsza, spora część kupujących nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji. Wydaje im się, że to jak tuning auta, które najwyżej szybciej pojedzie. Tymczasem w świetle prawa to już zupełnie inna kategoria pojazdu.
Producenci oficjalnie odcinają się od takich praktyk. Większość marek podkreśla, że każda ingerencja w napęd to utrata gwarancji i ryzyko dla bezpieczeństwa. Niektórzy producenci wprost montują systemy, które uniemożliwiają przeróbkę, a nawet zapowiadają współpracę z organami ścigania w przypadku wykrycia nielegalnych modyfikacji.
Czy przepisy są rozsądne?
Tu pojawia się ciekawa dyskusja. Granica 25 km/h wydaje się dziś anachroniczna, bo w końcu zwykłym rowerem można rozpędzić się szybciej, z górki nawet do 50 km/h. Krytycy podkreślają, że bardziej logiczne byłoby rozdzielenie kategorii na podstawie maksymalnej mocy i przyspieszenia, a nie sztywnej granicy prędkości. Jednak zmiana przepisów wymagałaby ujednolicenia prawa w całej Unii, a to proces długotrwały i politycznie trudny.
Jeśli kupujemy rower elektryczny, upewnijmy się, że nie przekracza wspomnianych parametrów. Jeśli kusi nas, by odblokować ogranicznik, zróbmy to na własną odpowiedzialność i najlepiej tylko do jazdy na prywatnym terenie. W ruchu drogowym ryzykujemy nie tylko mandatem, ale też odpowiedzialnością finansową, która może zrujnować domowy budżet. No i możemy też zrobić komuś poważną krzywdę.