Wszystko, czego NIE NAUCZYŁA nas afera podsłuchowa. Choć powinna

Państwo Prywatność i bezpieczeństwo Zbrodnia i kara Dołącz do dyskusji (113)
Wszystko, czego NIE NAUCZYŁA nas afera podsłuchowa. Choć powinna

Nagrania z „Sowy i Przyjaciół” odcisnęły spore piętno na kształcie polskiej polityki w ostatnich latach. Po drodze scena polityczna zdążyła zatrząść się w posadach. O kulisach tego, jak afera podsłuchowa wyglądała od kuchni coś tam już wiemy. Czy jednak wyciągamy z niej właściwe wnioski? Fakt, że teraz znowu ktoś próbuje grać taśmami wydaje się być co najmniej niepokojący. 

To bardzo źle, jeśli kilku kelnerów jest w stanie wywrócić do góry nogami scenę polityczną dużego europejskiego państwa

Nagrania z „Sowy i Przyjaciół” zaczęły trafiać na światło dzienne od czerwca 2014 roku, dzięki publikacji tygodnika Wprost. Ofiarami podsłuchów padli biznesmeni, politycy i najwyżsi urzędnicy w państwie. Między innymi ministrowie, wicepremier, prezes Narodowego Banku Polskiego. Wszystkie te osoby spotykały się w viproomach wspomnianej restauracji. Niektórzy nagrani zostali, jak wieść niesie, uwiecznieni w trakcie oddawania się różnym innym czynnościom – jednak te taśmy, na szczęście, nie wypłynęły. To, co trafiło do opinii publicznej, to nagrania rozmów. Rozmowy toczyły się na różne tematy. Dotyczyły spraw prywatnych, czy zawodowych. Trafiały się również perełki o polityce zagranicznej, czy po prostu o tym, jak państwo powinno funkcjonować.

Treść tych wyjętych z szerszego kontekstu rozmów często mogły stawiać nagranych w dość niekorzystnym świetle. Dzięki temu taśmy okazały się być bardzo wygodnym orężem w walce politycznej. Premier Donald Tusk wcale nie zamierzał dymisjonować swoich ministrów, którzy mieli nieszczęście zostać podsłuchani. Szybko jednak przeniósł się do Brukseli a stosowną czystkę przeprowadziła Ewa Kopacz. Dwa razy. W podwójnych wyborach 2015 roku Platforma Obywatelska straciła zarówno większość parlamentarną, jak i pałac prezydencki. „Taśmy Prawdy”, jak do niedawna zwykła efekt prac kelnerów z „Sowy i Przyjaciół” nazywać prawica, wydają się mieć niebagatelny wpływ na zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości, być może nawet większy niż na pierwszy rzut oka się wydaje. Można by zaryzykować stwierdzenie, że afera podsłuchowa miała udział w obaleniu polskiego rządu. I jest to konkluzja dosłownie mrożąca krew w żyłach.

Jeśli Rosjanie są w stanie wpływać na w wybory prezydenckie w USA, to tym bardziej są w stanie robić takie rzeczy w Polsce

Okazuje się bowiem, że grupka kelnerów działających na polecenie jednego człowieka jest w stanie zatrząść rządem Rzeczypospolitej Polskiej. Przecież Platforma i tak straciłaby władzę w wyborach? Oczywiście, złożyło się na to wiele czynników. Wiele z nich jednak wydaje się być przynajmniej pośrednim skutkiem afery podsłuchowej. Czy miała ona jakiś wpływ na decyzję Donalda Tuska o wyborze stanowiska Przewodniczącego Rady Europejskiej? Tego nie wiemy. Na pewno była powodem, a przynajmniej pretekstem, zmian personalnych najpierw podczas przejścia od rządu Tuska do rządu Ewy Kopacz, a potem rekonstrukcji gabinetu tej drugiej w czerwcu 2015 r.

Z punktu widzenia wyborcy prawicy najpewniej nie byłoby to nic złego. Do momentu, aż weźmie się pod uwagę, że mózg całej operacji miał mieć powiązania biznesowe z Rosjanami. O sprawie we wrześniu tego roku informował tygodnik Polityka, jednak sprawa przeszła w zasadzie bez większego echa. W tym momencie warto na chwilę przenieść się na drugą stronę Atlantyku. Cieniem na prezydenturę Donalda Trumpa kładzie się wciąż ingerencja Rosjan w tamtejsze wybory prezydenckie. Postawiono w tej sprawie zarzuty kilkunastu obywatelom Federacji Rosyjskiej. Po co Rosjanie mieliby ingerować w amerykańskie wybory? Wbrew pozorom, wcale nie musiało chodzić przede wszystkim o umożliwienie wyboru Trumpa. Wydaje się, że celem miało być raczej podgrzewanie atmosfery politycznego sporu oraz zwyczajne sianie chaosu – i tym samym osłabienie od środka przeciwnika. Brzmi znajomo? Rosja stosowała z powodzeniem tą taktykę przeciwko Rzeczypospolitej przynajmniej od XVIII wieku. Skąd pewność, że na przykład nie zastosowała jej przed znowu wyborami 2015 r.?

Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku – dziadek się śmiał, to samo miał

Nie jest to scenariusz zupełnie nierealny. Na pewno na konsekwencjach afery podsłuchowej Rosja zyskała całkiem sporo. Ktoś mógłby stwierdzić, że PiS jest przecież wściekle antyrosyjski. Owszem, jednak obecny obóz rządzący nie uzyskuje zbyt wielkiego posłuchu na arenie międzynarodowej, zwłaszcza europejskiej, dla swoich postulatów. Tymczasem rząd Donalda Tuska był w pewnym momencie dość aktywnie zaangażowany w rozwiązanie konfliktu na Ukrainie, bynajmniej nie po stronie Władimira Putina. Co więcej, to właśnie od aneksji Krymu w 2014 r. zaczęła się polityka sankcji Unii Europejskiej względem Rosji.

Teraz zaś, tuż przed wyborami samorządowymi, wypłynęły kolejne taśmy. Afera podsłuchowa wcale nie skończyła się razem z rządami Platformy Obywatelskiej. Tym razem uderzają w Mateusza Morawieckiego, ówczesnego prezesa Banku Zachodniego WBK i obecnego polskiego premiera. Oczywiście, nie wydaje się, żeby miały one mieć aż tak dużą siłę oddziaływania. Premier co prawda używa w rozmowie „najpopularniejszego polskiego słowa” i cieszy się, że jego bank nie musi składać się na pensję dla Roberta Kubicy, jednak nie jest to w gruncie rzeczy nic strasznego. Samo pojawienie się taśm w tym konkretnym momencie wydaje się jednak całkiem nieźle wpisywać we wspomnianą wyżej taktykę siania chaosu i podsycania konfliktów.

Okazało się, że afera podsłuchowa to broń obusieczna. Politycy Prawa i Sprawiedliwości zadziwiająco szybko weszli w buty Platformy Obywatelskiej sprzed lat. Na przykład Stanisław Karczewski stwierdził dzisiaj, między innymi, że nie ma potrzeby powoływania kolejnej komisji śledczej do zbadania sprawy taśm – czego domaga się Kukiz ’15 – ponieważ… „Jest (…) potrzeba, by sprawa taśm została wyjaśniona przez organy śledcze. W interesie demokracji jest to, by politycy polscy nie byli ofiarami szantażu”. Czy nie dokładnie to samo mówili politycy Platformy, z Donaldem Tuskiem na czele, gdy afera wybuchła po raz pierwszy?

To, że politycy w prywatnych sytuacjach zachowują się nieelegancko, to nie powód, żeby przekreślać ich kariery polityczne

Przypomnijmy. Po słowach „Przykra sprawa, nie lekceważę jej” wypowiedzianych przez ówczesnego premiera, padły obietnice dogłębnego wyjaśnienia tego, kto miał podsłuchiwać i dlaczego. Tusk nie zamierzał dymisjonować ministrów – właśnie po to, by nie sprawiać wrażenie, że państwo polskie ulega jakiemuś szantażowi. Miał rację. Co więcej, sam sugerował między wierszami rosyjski kierunek inspiracji całej sprawy. Niestety, wyznaczony do zadania jej wyjaśnienia minister Bartłomiej Sienkiewicz, sam skądinąd nagrany, nie miał okazji go wykonać. Do rządu Ewy Kopacz nie wszedł. Sam fakt nadawania nagraniom ogromnego znaczenia, robienia z nich koronnego dowodu na „zepsucie i zaprzaństwo elit”, pokazało jak bardzo państwo polskie jest podatne na tego typu praktyki. Afera podsłuchowa pod tym względem długo stanowiła jątrzącą się ranę na polskiej scenie politycznej.

Warto się również zastanowić, czy w ogóle było z czego robić aferę? Oczywiście, nagrani politycy mówili rzeczy czasem mocno nielicujące z powagą urzędów, które akurat piastowali. Gdyby wygłaszali takie słowa, takim językiem, publicznie, to najpewniej uznałbym za słuszne ówczesne żądania ich dymisji. Trzeba jednak zauważyć, że były to rozmowy prywatne. Ottonowi von Bismarckowi przypisuje się słowa „Im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i praw tym lepiej w nocy śpią”. Polityka od kuchni z całą pewnością nie wygląda apetycznie, ale jednak tak właśnie wygląda. Co więcej, trzeba przyjąć do wiadomości, że spotkania biznesowe nie odbywają się zazwyczaj w barze mlecznym, przy słonych paluszkach i najtańszej dostępnej herbacie. Koszty takich spotkań, nawet opartych o legendarne ośmiorniczki w szafranie i drogie trunki, w skali budżetu państwa to kropla w morzu. Osobną kwestią jest to, że politycy, przedsiębiorcy czy urzędnicy to ludzie, tacy sami jak my. Oddychają, jedzą, piją, klną. Nagranie pochodzące z bardzo nieformalnej, a przecież nie tak znowu skandalicznej, sytuacji nie powinno przekreślać niczyjej kariery politycznej w cywilizowanym państwie. Czy chodzi o premiera Mateusza Morawieckiego, czy chociażby ministra Radosława Sikorskiego czy Bartłomieja Sienkiewicza.

Afera podsłuchowa pod potokiem słów na literkę „k” skrywa czasem naprawdę rozsądnych, trzeźwo myślących ludzi

Warto też zauważyć, że po latach słowa niektórych nagranych polityków dają naprawdę wiele do myślenia. W pierwszej kolejności należałoby wskazać na refleksję Radosława Sikorskiego o robieniu, ahem, „łaski” Amerykanom. Jak wpisuje się w kontekst tej rozmowy zapowiedź postawienia w Polsce „Fort Trump” oraz anulowania przetargu na śmigłowce wielozadaniowe dla polskiej armii, po którym to minister obrony narodowej wyraża jawnie nadzieję, że wygrają Amerykanie? Tak samo niezwykle pouczający okazuje się być zapis rozmowy Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem dotyczącej sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jest tego zresztą dużo więcej. Także Mateusz Morawiecki krzywiący się na perspektywę sponsorowania kariery sportowej Roberta Kubicy nie robił niczego złego – jako odpowiedzialny bankier chciał uniknąć jego zdaniem złej inwestycji.

Jeśli wykaże się odrobiną wyrozumiałości, sporą ilością samozaparcia i odrzuci oburzenie na nieparlamentarny język, drogie jedzenie i ekskluzywne trunki, to nagrania pochodzące z afery taśmowej mogą ujawnić, że z polskimi elitami wcale nie jest tak źle, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Owszem, też stosują w rozmowach najpopularniejsze polskie słowo często i gęsto. Nie oszukujmy się: robi to nie tylko margines, ale także profesorowie, ludzie kultury, duchowni, miliarderzy czy właśnie politycy. Pod tym wszystkim często jednak kryją się trzeźwo myślący ludzie, którzy wcale nie bujają w obłokach. I to, jak się po latach okazało, po obydwu stronach politycznej barykady. To chyba jedyny pozytyw, jaki afera podsłuchowa może nam dać.