Bo choć można zrozumieć logikę: „ochroniarz odpowiada za bezpieczeństwo, więc powinien wiedzieć, jak zareagować na pożar”, trudno nie zauważyć, że strażaka i pracownika ochrony łączy naprawdę niewiele. Dlatego uzależnienie zatrudnienia w ochronie od kompetencji typowo strażackich wydaje się co najmniej zastanawiające. A właśnie takich ogłoszeń pełno jest w internecie.
Superbohater za minimalną? Firmy chcą wszystkiego za prawie nic
Głównym obowiązkiem ochroniarza jest zapewnienie bezpieczeństwa ludzi i ich własności, m.in. poprzez zapobieganie kradzieżom, nieuprawnionym wejściom czy aktom wandalizmu, patrolowanie, kontrolowanie dostępu do pomieszczeń itp. Niemniej dzisiaj nietrudno natknąć się na ogłoszenia, w których firmy ochroniarskie poszukują pracownika z uprawnieniami strażackimi, tak jakby komplet kwalifikacji ratowniczo-pożarniczych był nowym standardem.
Z jednej strony rozszerzanie zakresu wiedzy o elementy przeciwpożarowe bywa uzasadnione – w końcu to ochroniarz często jest pierwszą osobą, która zauważy zagrożenie. Z drugiej, przychodzi moment, w którym wymagania przybierają formę zawodowego miszmaszu. Pracownik ochrony, zwłaszcza ten zatrudniony w firmach korzystających z dofinansowań z PFRON, bywa już na starcie traktowany bardziej jako „pakiet z dotacją” niż faktyczny specjalista. A skoro liczy się grupa inwalidzka, a nie wykształcenie czy możliwości fizyczne, to dorzucanie następnych kompetencji brzmi jak ponury żart.
Poza tym, gdy przychodzi do rozmowy o wynagrodzeniu, cała ta imponująca lista wymagań nagle traci blask – stawka pozostaje niemal identyczna jak dla osoby bez jakichkolwiek ekstrauprawnień. To przypomina sytuację, w której szef oczekuje strażaka, technika BHP i ochroniarza w jednym… ale płaci mu za połowę etatu początkującego portiera. Dla zwykłego pracownika ochrony pensja na poziomie płacy minimalnej w wysokości 4666 zł brutto to na ogół stawka nie do przebicia. No dobra, da się zarobić nieco więcej. Ale wtedy z pracy można w zasadzie nie wychodzić.
Gorzka codzienność pracowników z orzeczeniem
Branża ochroniarska od lat chłonie osoby z niepełnosprawnościami jak gąbka. Przeważnie nie chodzi w tym o społeczną odpowiedzialność biznesu – tylko o dopłaty. Później w budkach wartowniczych widuje się ludzi, których realne możliwości psychofizyczne zupełnie nie przystają do zadań powierzanych im przez pracodawcę.
Niesłyszący, który ma rozmawiać z kierowcami dostaw, czy rencista z zaburzeniami lękowymi samotnie patrolujący teren nocą, wcale nie są wyolbrzymionymi przykładami. W ochronie wszystko jest możliwe, dopóki system dopłat czyni kogoś „opłacalnym”.
Wartość człowieka odmierza się stopniem niepełnosprawności
I tak dochodzimy do sedna problemu: im bardziej chory pracownik, tym cenniejszy dla niektórych firm. Nie liczą się ambicje, umiejętności ani doświadczenie – tylko to, czy dokument potwierdzający niepełnosprawność da odpowiednio wysoką refundację. W efekcie wiele osób zaczyna czuć, że ich kompetencje znaczą mniej niż pieczątka w orzeczeniu. Ten mechanizm wypacza rynek pracy. A gdy na to wszystko nakłada się jeszcze presja zdobywania kolejnych „dodatkowych kwalifikacji”, takich jak wiedza z zakresu pożarnictwa, absurd osiąga wyjątkowy poziom.
Cały ten układ pokazuje, jak bardzo zboczyła z kursu idea wspierania aktywności zawodowej osób z niepełnosprawnościami. Zamiast realnej troski o dopasowanie stanowiska do możliwości, mamy oczekiwania mijające się z logiką. A najbardziej paradoksalne jest to, że w tym całym chaosie ochroniarz ma być jednocześnie strażakiem, portierem, terapeutą i ekspertem od techniki i zwykle nikt nawet nie zapyta, czy jest do tego przygotowany.