Chcesz przekonać wahającego się internautę, żeby jednak kupił twój towar? Czasem potrzeba drobnego impulsu. Może nim być promocja dla pierwszych klientów. Ilu? Wszystko zależy od tego, jaki poziom sprzedaży chcielibyśmy uzyskać. Trzeba tylko pamiętać o jednym: jeśli ograniczenie ilościowe jest fałszywe, to mamy do czynienia z nieetyczną i niezgodną z prawem techniką manipulacyjną.
Danie konsumentowi odpowiedniego impulsu do zakupu może być skuteczne także w czasie inflacji
Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że kupujący w internecie stali się w ostatnich latach bardziej ostrożni. Znowu skupili się na całościowych kosztach zakupu, częściej porównują oferty poszczególnych sklepów. Decyzje zakupowe Polaków stały się mniej impulsywne. Na dobrą sprawę nie ma się co dziwić, skoro kryzys inflacyjny dał się nam wszystkim we znaki. Zmiana konsumenckich nawyków nie jest jednak przypadkiem beznadziejnym. W niektórych przypadkach trzeba się tylko wykazać odrobiną kreatywności.
Dobrym pomysłem wydaje się stara, dobra promocja dla pierwszych klientów. Przez długie lata stanowiła świetny sposób na uczczenie otwarcia nowego sklepu, nie tylko w sektorze ecommerce. Okazuje się, że z powodzeniem można wykorzystywać tę technikę także przy rozpoczynania nowych wyprzedaży. Tak się składa, że w dalszym ciągu mamy okołoświąteczny sezon promocji. Black Weeks może i się powoli kończą, ale przed nami są Mikołajki, dzień darmowej dostawy, oraz same święta Bożego Narodzenia. Okazja tak naprawdę znajdzie się zawsze.
Jak taka promocja dla pierwszych klientów powinna wyglądać? Przede wszystkim powinna być dostosowana do aktualnych potrzeb sklepu. Chcemy po prostu podkręcić sprzedaż? Możemy zaoferować w miarę atrakcyjny rabat na cały nasz asortyment. Wolelibyśmy skierować konsumentów w stronę jakiegoś określonego towaru? Wówczas to on będzie objęty promocją. Bardzo ważnym elementem takiej promocji jest ograniczenie ilościowe oraz odpowiednie dobranie jego wysokości. Powinno mniej-więcej odpowiadać ilości towaru, jaki chcielibyśmy sprzedać. Grunt to mieć w tej kwestii realistyczne oczekiwania.
Ktoś mógłby w końcu powiedzieć, że przecież równie dobrze możemy po prostu dać taki sam rabat dla każdego kupującego i problem z głowy. Byłby to jednak bardzo poważny błąd. Promocja dla pierwszych klientów stanowi właśnie ten dodatkowy impuls do zakupu, którego potrzebujemy.
Promocja dla pierwszych klientów przede wszystkim musi być w pełni uczciwa
Cały sekret tkwi w zjawisku, z którym z pewnością spotkał się praktycznie każdy sprzedawca. Chodzi o tzw. efekt FOMO, a więc angielskie „fear of missing out„. Pojęcie to należy zasadniczo tłumaczyć jako „strach przed wypadnięciem w obiegu”. W naszym przypadku o wiele bardziej będzie pasowało tłumaczenie „strach przed przegapieniem okazji”. Nasi użytkownicy mogą oczywiście poczekać, zastanowić się. Mogą na spokojnie przeliczyć, czy im się zakup opłaca. W tym samym czasie inni internauci wykupią im towar i przepadło. Ścigają się nie z czasem, ale z innymi ludźmi, którzy są dużo bardziej nieprzewidywalni.
Promocja dla pierwszych klientów, jeśli jest skonstruowana poprawnie, może być bardzo skuteczna. Jest jednak jedna rzecz, której absolutnie nie wolno nam zrobić. Nie możemy zmyślić ograniczenia ilościowego. Wówczas mamy do czynienia nie tylko z techniką perswazyjną, ale z dość perfidną manipulacją spod znaku dark patterns. Tym samym takie posunięcie jest nie tylko nieetyczne, ale także niezgodne z prawem. Fałszywa promocja dla pierwszych klientów stanowi w końcu praktykę naruszającą zbiorowe interesy konsumentów.
Tak się składa, że w art. 24 ust. 2 ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów wskazuje czy, które w szczególności powinno się za takową uznawać i tym samym podlegające zakazowi. Znajduje się wśród nich naruszanie obowiązku udzielania konsumentom rzetelnej, prawdziwej i pełnej informacji. W grę wchodzą także nieuczciwe praktyki rynkowe jako takie. Za złamanie zakazu grozi zaś kara nawet 10 proc. obrotu, nawet jeśli przedsiębiorca działa nieumyślnie.
Warto wspomnieć, że UOKiK z równym zapałem ściga przedsiębiorców stosujących bardzo podobny „mroczny schemat”. Mowa o fałszywych licznikach odmierzających czas do końca promocji, albo wręcz o sprawianiu wrażenia, że rozdane kody rabatowe mają jakieś ograniczenie czasowe. Różnica tak naprawdę jest niewielka: w jednym przypadku odliczamy czas, w drugim sprzedany towar. Choćby i ze względu na bolesne konsekwencje lepiej nawet nie myśleć o przekroczeniu granicy pomiędzy promocją a manipulacją.