Jest taka zbrodnia, która lubi mścić się na kolejnych pokoleniach. Cienie Drugiej Wojny Światowej w dalszym ciągu wiszą nad Europą, od czasu do czasu ożywając głosami w gorącej debacie, ale o Wołyniu mówi się - jak na standardy mówienia o tamtych czasach - stosunkowo niewiele. Owszem, parę państw przyznało, że mieliśmy do czynienia z ludobójstwem, co lipiec kilku polityków składa kwiaty pod pomnikami i wygłasza płomienną przemowę, a we wschodnich miastach Polski czasem znajdziemy wymazany czarnym sprayem napis "Wołyń - pamiętamy". Skierowany głównie nie do Polaków, a do Ukraińców, którzy przyjeżdżają tu do pracy.
Z mówieniem o Wołyniu mamy jednak problemy.
Nigdy nie doliczyliśmy się wszystkich ofiar (liczby różnią się w zależności od tego, kto mówi). Za każdym razem, gdy temat masakry jest podejmowany, znajdują się głosy starające się, jeśli nie usprawiedliwić, to jakoś wyjaśnić przyczyny tego, co się wydarzyło. Nikt nie mówi Żydom, że "może Hitler postąpił źle, ale wy też byliście nie w porządku". To budzi złość, przekorę, nienawiść i nie służy zaleczaniu ran, a rany przecież ciągle się jątrzą, bo nikt nie próbował ich opatrzeć.
Sprawdź polecane oferty
Allegro 1200 - Wyciągnij nawet 1200 zł do Allegro!
Citi Handlowy
IDŹ DO STRONYTelewizor - Z kartą Simplicity możesz zyskać telewizor LG!
Citi Handlowy
IDŹ DO STRONYRRSO 20,77%
Zaskakuje mnie, jak niewiele uwagi poświęca się tym, którzy ocaleli. Podczas, gdy w Stanach Zjednoczonych wracający z frontu żołnierze mogli liczyć na fachową (jak na tamte czasy) pomoc psychologiczną, wioski i miasta na Dolnym Śląsku zapełniły się ludźmi, którzy widzieli niewyobrażalny koszmar. Próbowali oni o tym opowiadać tym, którzy chcieli słuchać, ale byli stopniowo uciszani. Sama pochodzę z wsi, na której mieszka sporo takich, którym udało się - czasem w ostatniej chwili - zbiec z piekła. Ludzi, dzisiaj wiekowych, a podówczas dziećmi będących, oglądających na własne oczy, jak wygląda zmasakrowany człowiek (i to nie jeden). Dzisiaj już mało kto potrafi powiedzieć, co przeżył, ale wszyscy, których pytam, wiedzą, jak przeżyli. A przeżyli, bo ktoś w tej okrutnej matni zebrał w sobie człowieczeństwo i zaryzykował własnym życiem, żeby ich ocalić.
O tych ludziach nie mówi się prawie nic.
Ukraińcy ratujący Polaków na Wołyniu
Jeśli chwilkę poszukamy w polskim internecie, znajdziemy stronę "Na Wołyniu", gdzie zebrano całkiem sporo wspomnień tych, którym udało się ocalić skórę przed mordercami. W zakładce "Sprawiedliwi" znajdziemy również PDF książki Romualda Niedzielki "Kresowa księga Sprawiedliwych" (, kompleksowego opracowania na temat dzielnych, bohaterskich Ukraińców, którzy robili co mogli, by ocalić swoich sąsiadów. W morzu wołyńskiej krwi ci ludzie są jak małe łódeczki - niezauważalne, narażone na sztormy, chwiejne. Ale bez tych łódeczek liczba ofiar byłaby znacznie większa. Czasami ratowali, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi:
UPA była, w najlepszym wypadku, sceptyczna wobec tych Ukraińców, którzy nie chcieli entuzjastycznie "ryzaty Lachiw". Dla takich, co ratowali skórę Polakom, litości nie miała żadnej. Niektórzy opracowywali więc swoiste strategie ostrzegawcze. Jedna kobieta opisuje, jak bezimienna Ukrainka, spotkana w mieście, zabroniła jej matce (i całej rodzinie) wracać do domu przez czas jakiś. O tym, czy jest bezpiecznie, miała im zakomunikować w następujący sposób: codziennie mijała się z matką rodziny na ulicy i wykonywała krótkie skinienie - lub potrząśnięcie - głową. Sygnał był jasny, "tak" - można wracać, "nie" - trzeba jeszcze zostać. Kiedy po dwóch tygodniach dała ona wyraźny sygnał do tego, że wrócić można, ojciec rodziny zastał na miejscu spalony dom i cztery "gniazda" wygniecione w zbożu. Konstatacja była upiorna - przez około czternaście dni wyczekiwali tam mordercy.
Darować dzieciom
Wielu Ukraińców nie mogło bezczynnie patrzeć na rzeź najmłodszych, dlatego często udzielali pomocy osieroconym dzieciom.
Były również przypadki, w których Ukraińcy przysposabiali polskie dzieci na pewien czas. Tak było z siedmioletnią Aleksandrą, którą uratowali ukraińscy Wojtowiczowie. Nauczyli ją mówić pacierz po ukraińsku, z czasem jednak nauczyła się większości języka. Małżeństwo utrzymywało, że to ich siostrzenica, chociaż zwracała się do nich jak do własnych rodziców. Bandziorów z UPA nie udało się jednak oszukać, dlatego dziewczynę odesłano. To nie wystarczyło - Wojtowicz za przechowywanie "dziecka Lachów" został zamordowany.
Niespodziewana pomoc
Czasami Polaków ratowali ci Ukraińcy, po których nikt by się tego nie spodziewał. Tak o swojej bohaterce opowiada Teresa Świderska:
Bardzo znamienna jest również opowieść Jana Cichockiego:
Gdzie pomniki?
O pamięć zamordowanych na Wołyniu dba wiele (jak na temat, o którym rzadko się mówi) osób: między innymi historyk Grzegorz Motyka, Władysław i Ewa Siemaszkowie, czy ks. Isakowicz-Zaleski, którzy bardzo skrupulatnie pielęgnują każdy strzęp pamięci, jaką tylko uda im się ocalić z tamtych czasów. Należą oni też do tego grona osób, które chcą honorować Ukraińców-bohaterów i robią co mogą, by ich głos został usłyszany. Podczas, gdy Żydzi mają Yad Vashem, myśmy nie poświęcili nawet skwerka ludziom mordowanym dlatego, że nie godzili się na wszechobecne zło i wykazali się człowieczeństwem najwyższej próby. Kiedy czytam na murze "Wołyń - pamiętamy", to wspominam przede wszystkim tych biednych, ukraińskich chłopów, chowających Polaków po stodołach i polach, przygarniających dzieci, opatrujących rany. Jak możemy w ogóle wspominać pamięć zabitych, nie honorując tych cichych, skromnych bohaterów, którzy nie dopuścili do tego, by pod wołyńskimi czarnoziemami nie kwitło jeszcze więcej kości?
Swoją drogą, w tym miejscu polecam również książkę Witolda Szabłowskiego "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia".
Nie ma kogo chwalić
Z kultem Stepana Bandery i z UPA jest tak, że ławka ukraińskich bohaterów niepodległościowych jest dość krótka. Symon Petlura, postać znacznie bardziej szlachetna, wspominany jest w stosunkach polsko-ukraińskich raczej rzadko. Chwalą więc to, co mają, chociaż nie jestem do końca pewna, czy są świadomi, że ich ukochani bohaterowie spod czerwono-czarnej flagi topili we krwi także ich samych. Może, gdyby zacząć mówić głośno o tych, którzy ratowali Polaków, na portrecie Bandery pojawiłyby się w końcu jakieś rysy, a bezrefleksyjny kult oddawaliby mu tylko ci, dla których było wszystko jedno, kogo zabijał?
Nie wiem, czy mamy jeszcze czas na to, by na porządnie przepracować ludobójstwo na Wołyniu. Wojciech Szmarzowski nakręcił parę lat temu film, ale nie spotkał się on z pozytywną recepcją na Ukrainie (jakże miałby), nie zbudował żadnego mostu. Czasami polscy i ukraińscy historycy próbują się spotkać i wypracować pewne stanowisko, ale droga do tego jeszcze daleka. Co roku zadajemy sobie pytanie: kiedy, jeśli nie teraz, rozwiązywać problemy historyczne z Ukrainą? Ale dopóki będziemy naszym przyjeżdżającym do pracy sąsiadom malować napisy na murach i wypominać im wyłącznie zabitych, dojdziemy donikąd. A stamtąd ponoć nie da się zawrócić.