Blogerka parentingowa wykorzystała przepisy innej blogerki kulinarnej w swojej publikacji, a e-booka sprzedawała za 50 zł. Sprawa szybko wyszła na jaw i wywołała ogromne poruszenie. Niestety w przypadku przepisów kulinarnych prawo autorskie rzadko kiedy może przyjść z pomocą. Dlatego obie panie bardzo dobrze zrobiły, że szybko doszły do porozumienia, zamiast angażować do pomocy sąd i wymiar sprawiedliwości.
Blogerki i blogerzy kulinarni nie mają łatwego życia. Potrafią zgromadzić wokół siebie i swojej twórczości ogromną widownię i wywierać wpływ, jakiego inni influencerzy mogą im tylko pozazdrościć. Ceną tych możliwości jest niestety to, że ich twórczość ciężko jest obronić w kontekście ewentualnych naruszeń praw autorskich. Oczywiście jest to możliwe, ale nie takie proste i oczywiste, jak w przypadku innych przejawów twórczości.
Dzisiejszy internet żył „aferą” z udziałem dwóch blogerek. Jedna z nich jest znaną i cenioną blogerką kulinarną, która zgromadziła wokół siebie całkiem liczną społeczność. Druga z nich to również znana blogerka parentingowa, a w dodatku lekarka. Być może nigdy nie weszłyby sobie w paradę, gdyby nie to, że jedna z nich postanowiła wydać książkę kucharską w formie e-booka. Zamiarem publikacji miało być zebranie zdrowych przepisów dla młodych mam i kobiet w ciąży. Książka była dostępna w sklepie blogerki w cenie kilkudziesięciu złotych. Po kilku tygodniach na jaw wyszła jednak bardzo nieciekawa sytuacja.
Okazało się, że blogerka w swojej publikacji posłużyła się przepisami wcześniej opracowanymi przez inną osobę. Olga Smile ostatecznie doliczyła się 9 przepisów, które wcześniej sama opublikowała. Jeden z nich pokazała w swoim poście i faktycznie – ciężko oprzeć się wrażeniu, że te dwa przepisy są co najmniej bardzo do siebie podobne. Z komentarzy internautów wynika jednak, że autorka publikacji inspiracje czerpała również od innych blogerek. Sprawa wywołała ogromne poruszenie i w zasadzie trudno się temu dziwić. Nikt nie lubi, kiedy jego twórczość jest wykorzystywana bez jego wiedzy, a na dodatek w sposób nie przynoszący żadnych zysków. W swoim poście pani Olga zapowiedziała podjęcie kroków prawnych w celu dochodzenia ochrony swoich praw. Bardzo dobrze jednak się stało, że obie panie szybko doszły do porozumienia, ponieważ rozstrzyganie tego sporu na drodze sądowej wcale nie musiałoby zakończyć się w zadowalający dla pani Olgi sposób.
Czy mamalekarz dopuściła się naruszenia praw autorskich?
Przepis kulinarny w swojej istocie jest niczym innym, jak opisem metody przygotowania posiłku. Niezależnie od tego, czy jest to przepis na jajecznicę ze szczypiorkiem, czy też sążnstego burgera (bez)mięsnego w pełnoziarnistej bułce oprószonej ziarnami czarnuszki na kiszonej torfowej chmurce. Metoda przygotowania posiłku nie może być przedmiotem ochrony prawa autorskiego. Sprawa się nieco bardziej komplikuje, jeżeli uznamy, że przepis jest czymś więcej, niż tylko suchym opisem czynności i listą składników. Oczywiście sam przepis może mieć charakter twórczy, tak samo jak formę literacką. Wtedy taka ochrona jak najbardziej może przysługiwać. Zwłaszcza, jeżeli takie przepisy są zebrane i opublikowane w formie książki. Może, ale niestety nie musi bo w tym przypadku diabeł tkwi w szczegółach.
Autorka niefortunnej publikacji odniosła się do całego zamieszania, za które przeprosiła. Wyłączyła również możliwość kupienia książki. Natomiast pani Olga Smile powiedziała, że obie panie doszły już do porozumienia i cała sprawa zakończyła się przekazaniem łącznej sumy 9 tysięcy złotych na konta dwóch fundacji zajmujących się pomaganiem zwierzętom. Nie pozostaje zatem nic innego jak tylko pogratulować tak szybkiemu i pozytywnemu finałowi całej sprawy. Natomiast nie mam wątpliwości, że sposób rozwiązania takiego konfliktu jest wzorowy i powinien być stawiany jako przykład.