Chyba dla nikogo nie będzie już zaskoczeniem, że polskie szkoły lubią drobiazgowo regulować każdy element życia swoich uczniów. Ale żeby korzystanie z toalety w szkole wymagało specjalnego nadzoru ze strony nauczyciela? Zarządzenie dyrektora IX Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku to świetny dowód na to, że pedagodzy nie powinni się zabierać za pisanie prawa.
Korzystanie z toalety w szkole tylko z asystą nauczyciela to niejedyny absurd ze szkolnych statutów
Polska szkoła cierpi na wiele różnej maści niedomagań. Jedną z najważniejszych jest czerpanie przez system oświaty wzorców ze sposobu funkcjonowania koszar wojskowych lub zakładów karnych. Nic więc dziwnego, że w statutach wielu polskich szkół znajdziemy całe mnóstwo sposobów na ręczne sterowanie życiem uczniów. Już nawet pal licho jawnie wrogi stosunek pedagogów do posiadania przez uczniów smartfonów. Bardzo często spotkamy się z ingerencją nie tylko w sposób ubierania się uczniów. Dyrekcji szkoły twojego dziecka może się nie spodobać makijaż, kolor włosów, czy to, co robi ono po szkole.
Wszyscy chyba się zgodzimy, że ta radosna twórczość pedagogów powinna mieć jakieś granice. Rozsądek podpowiada, że mowa o granicach prawa. Szkoła poprzez wykonywanie władztwa państwowego na uczniach staje się organem administracji publicznej. Tym samym statuty szkoły i zarządzenia dyrekcji muszą mieć jakąś podstawę prawną. Wykładnia rozszerzająca przepisów jest niedopuszczalna w przypadku ingerowania w prawa ucznia jako osoby. Mowa tu zresztą często o prawach wynikających wprost z przepisów ustawy zasadniczej. Tym bardziej niedopuszczalne jest więc ingerowanie w życie uczniów bez żadnej podstawy prawnej.
Co jednak jeśli mówimy nie o granicy prawa, a o granicy absurdu? Wtedy mamy przypadek IX Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku. Tamtejsza dyrektor uznała, że korzystanie z toalety w szkole to na tyle poważna sprawa, że jeśli uczeń poczuje potrzebę w trakcie lekcji, to musi mieć każdorazowo eskortę nauczyciela. Co, jeśli ten nie będzie mógł akurat przerwać lekcji? Wtedy powinien zadzwonić i poprosić wicedyrektora, by pełnił opiekę nad uczniem udającym się do toalety. W absolutnej ostateczności może być to pracownik sekretariatu szkoły.
Sprawę nagłośnił ASZdziennik, powołując się przy tym na facebookowy post Aliny Czyżewskiej ze stowarzyszenia Watchdog Polska. Znajdziemy tam także zdjęcia przytaczanego zarządzenia pani dyrektor. Na szczególną uwagę zasługuje fragment o tym, że w trakcie lekcji do toalety mogą w cywilizowany sposób wyjść jedynie uczniowie ze „wskazaniami lekarskimi”.
Drodzy dyrektorzy i nauczyciele: skoro nie znacie się na prawie, to go nie twórzcie
Czyżewska dość dosadnie opisuje problem bezprawnych zapisów w statutach. Korzystanie z toalety w szkole bywa komplikowane nagminnie. Problem dotyczy nie tylko tego jednego gdańskiego LO.
Przeczytajcie koniecznie to zarzadzenie oraz jego aktualizację.
I jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Z doświadczenia już wiem, że w szkołach naruszanie prawa nie idzie pojedynczo.
Polska szkoła = szeroko aprobowane naruszanie praw człowieka, nadużywanie władzy, łamanie prawa. A najgorsze, że uznajemy to za coś normalnego. „zawsze tak było”.
Zanim zaczniesz się oburzać w komentarzach, że generalizuję – zajrzyj w statut szkoły swojego dziecka. Zapytaj, jak u nich z wychodzeniem do toalety albo pozwoleniem na picie podczas lekcji.
Lista patologicznych rozwiązań znanych ze szkolnych przepisów wewnętrznych bardzo szybko przerodziłaby się w prawdziwą litanię. Wspomniałem już o stroju czy makijażu. Być może niektórzy nasi czytelnicy pamiętają dress-code z pewnej radomskiej szkoły, która zadekretować „odpowiednią bieliznę” swoich uczniów. W grę wchodzi także uniemożliwienie wychodzenia z budynku przez pełnoletnich uczniów. Pewne katolickie liceum postanowiło wprowadzić uczniom celibat i zakazać im uprawiania seksu poza szkołą.
Problem istnieje od lat. O ile kuratoria zwykle reagują na bezprawne działania szkół, o tyle chyba żaden minister edukacji nie pokusił się o jakieś systemowe rozwiązanie. Politycy zwykle zaprzątają sobie głowy „odpowiednimi” listami lektur szkolnych, czy tworzeniem warunków do indoktrynacji uczniów pod tym kątem, jaki danej władzy akurat pasuje.
Tymczasem źródło problemów jest jasne. Nie da się ukryć, że pedagodzy zazwyczaj nie znają się na prawie jako takim. Stąd brak świadomości tego, co im właściwie wolno przy uchwalaniu aktów wewnątrzszkolnych. Do tego dodajmy tę dziwną mentalność, w myśl której statut szkoły stoi w hierarchii aktów prawnych na samym szczycie. Wszystko to bierze się stąd, że polska szkoła uzurpuje sobie prawo do „wychowywania” swoich uczniów zamiast przekazywania im wiedzy. Może czas z tym wreszcie skończyć? Od wychowania są rodzice.