Decyzje resortu edukacji co do powrotu uczniów do szkół nie zaskoczyły chyba nikogo. Rozwiązanie od początku możliwe było tylko jedno: nauka stacjonarna od 1 września. Tylko jaki jest sens ściągania uczniów z powrotem do klas, skoro zapewne po miesiącu wrócą do domów?
Nauczanie stacjonarne od 1 września od początku stanowiło jasno wytyczony priorytet resortu edukacji
Minister edukacji Przemysław Czarnek oficjalnie zarządził powrót do szkół we wrześniu 2021 r. Taką decyzję trudno nazwać niespodzianką. Priorytety rządzących w sprawie edukacji są niezmienne od samego początku epidemii koronawirusa.
Swoje stanowisko cały czas oznajmiali w sposób jasny i czytelny. Nauka stacjonarna od 1 września nie podlegała dyskusji u progu drugiej fali koronawirusa, podobnie jak powrót uczniów do szkół z ferii zimowych przed trzecią. Czemu cokolwiek miałoby się zmienić przed czwartą falą?
To nie tak, że resort edukacji nie ma żadnych racjonalnych argumentów uzasadniających takie a nie inne stanowisko. Edukacja zdalna, czy nawet hybrydowa, nie jest tak skuteczna jak nauka stacjonarna. Długotrwała izolacja ma negatywny wpływ na zdrowie psychiczne tak uczniów, jak i rodziców. Wciąż aktualny pozostaje problem znalezienia najmłodszym dzieciom opieki w godzinach pracy ich rodziców. Nic więc dziwnego, że rządzący chcą zapewnić uczniom choćby odrobinę normalności.
Problem polega na tym, że epidemiolodzy wieszczą nadejście czwartej fali koronawirusa już jesienią. Powtórzyłby się więc scenariusz z zeszłego roku, kiedy uczniowie wrócili do szkoły we wrześniu a w październiku mieliśmy już tysiące nowych przypadków dziennie. Jaki jest więc sens upartego trzymania się wiecznie tego samego schematu z prawdopodobnie takim samym rezultatem?
Gdyby tylko rządzący nie zmarnowali wakacji, to moglibyśmy być dobrze przygotowani na powrót uczniów do szkół
Oczywiście, bezpieczna nauka stacjonarna od 1 września była czymś jak najbardziej osiągalnym. Niestety, rząd przespał całe wakacje. Kluczowym elementem planu zapewnienia uczniom bezpiecznego powrotu do szkoły był sukces Narodowego Programu Szczepień. Gdybyśmy osiągnęli zakładany poziom wyszczepienia populacji w miesiącach letnich, to moglibyśmy już dysponować odpornością populacyjną.
Podstawowym błędem ze strony władz naszego kraju było oparcie się wyłącznie o dość bezobjawowe zachęty do szczepień. Rządzący musieli zdawać sobie sprawę z przyczyn oporu społeczeństwa przed zaszczepieniem. Wiedzieli doskonale, że kampanie społeczne w telewizji to raczej „przekonywanie już przekonanych” a loteria szczepionkowa efektu masowego mieć nie może.
Dopiero jednak podpalenie punktu szczepień w Zamościu skłoniło ich do jakichkolwiek działań wymierzonych w ruchy antyszczepionkowe. Dopiero wówczas na antenie państwowej telewizji usłyszeliśmy o „terroryzmie”, choć o tym, dokąd do wszystko zmierza wiadomo było już co najmniej od końca maja. Wtedy to antyszczepionkowcy zaczęli nachodzić ministra zdrowia w miejscu zamieszkania. Wcześniej mieliśmy wtargnięcia do szpitali. Skompromitowanie tych ruchów i takich postaw byłoby, śmiem twierdzić, niczym trudnym dla specjalistów z TVP.
Dopiero na początku lipca rządzący porozumieli się z Episkopatem w sprawie promowania przez Kościół akcji szczepień. Nie da się przy tym ukryć, że duchownym zachęcanie do szczepień idzie dość niemrawo. I to pomimo realnego zaangażowania ze strony niektórych konkretnych proboszczów i komunikatów samego Episkopatu.
Na ironię zakrawa fakt, że największe problemy z wyszczepieniem są w regionach będących tradycyjnym zapleczem partii rządzącej. Ta zapewne zna swoich wyborców i gdyby tylko chciała, to mogłaby jakoś do nich dotrzeć. Tyle tylko, że polscy politycy prawicy, boją się, że wyborcy się od nich odwrócą, jeśli będą zbyt głośno krytykować antyszczepionkowe postawy. Warto wspomnieć, że problem bynajmniej nie dotyczy wyłącznie obozu rządzącego.
Tak naprawdę Przemysław Czarnek nie miał innej możliwości, niż nauka stacjonarna od 1 września w całej Polsce
Pytanie jednak, czy sam minister Przemysław Czarnek mógł zrobić coś więcej, by nauka stacjonarna od 1 września nie stanowiła smutnego deja vu? Wydaje się, że resort edukacji ma w dużej mierze związane ręce. Powody forsowania powrotu uczniów do szkół za każdym razem pozostają aktualne. Podobnie jak względy polityczne nakazujące traktować niezaszczepionych pobłażliwie i unikać jakiejkolwiek formy „segregacji szczepionkowej”.
W tej sytuacji tak naprawdę jedyne co Ministerstwo Edukacji mogło zrobić, to wdrożyć dodatkowe procedury bezpieczeństwa utrudniające transmisję wirusa pomiędzy uczniami. Maseczki, mierzenie temperatury, środki do dezynfekcji, zachowanie odstępu tam, gdzie się da – ot, pandemiczny standard. To jednak bardziej niezbędne minimum służące do opóźnienia czwartej fali, choćby trochę.
Co dalej? Jeżeli dojdzie do najgorszego, a zdaniem epidemiologów ma dojść już jesienią, to w pierwszej kolejności wprowadzone zostaną regionalne obostrzenia. Obejmą te gminy, w których jest najwięcej przypadków koronawirusa i najmniej zaszczepionych. Całkiem możliwe, że to będą te same gminy. Im będzie gorzej, tym większa szansa, że czeka nas kolejny jesienny lockdown – i kolejne miesiące zdalnego nauczania.
Samo nauczanie stacjonarne od 1 września nie wydaje się dobrym pomysłem. Nie wydaje się jednak, by władze naszego państwa miały tutaj większy wybór. Szkoda tylko, że pokpiły okres, w którym można było rzeczywiście się przygotować na powrót uczniów do szkół.