Najnowszy pomysł Ministerstwa Rozwoju, Pracy i Technologii to bardzo dobra diagnoza i zapowiedź działania na pół gwizdka. Ale i tak każdy ruch zmierzający do przywrócenia w Polsce idei spółdzielczości mieszkaniowej zasługuje na uznanie.
Ministerstwo Rozwoju, Pracy i Technologii pracuje nad reformą prawa spółdzielczego i gruntownym przebudowaniem ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych. Kluczowa zmiana ma polegać na tym, że prezesów spółdzielni mieszkaniowych będą wybierać bezpośrednio mieszkańcy – podczas głosowania na walnym zgromadzeniu spółdzielców. Obecnie obowiązujące przepisy określają, że sposób wyboru określony jest w statucie. W praktyce najczęściej wyboru dokonuje rada nadzorcza. Ministerstwo chciałoby więc demokrację pośrednią (spółdzielcy wybierają radę, a rada wybiera prezesa) zastąpić demokracją bezpośrednią (spółdzielcy wybierają i radę, i prezesa).
Związane z tym ma być wprowadzenie kadencyjności. Zarządzający spółdzielnią będą wybierani na kadencję, która będzie trwała maksymalnie pięć lat. Zarazem dana osoba będzie mogła ponownie ubiegać się o stanowisko. Nie będzie żadnego ograniczenia kadencji, które będzie można zajmować fotel prezesa. Obecnie, gdy już w danej kooperatywie zostanie wybrany prezes, zarządzającego się nie wybiera, lecz odwołuje. I to kłopot, bo – jak zazwyczaj bywa – znacznie łatwiej jest kogoś po prostu nie wybrać niżeli odwołać z zajmowanego stanowiska.
Moim zdaniem resort rozwoju doskonale zdiagnozował problem. O spółdzielczości mieszkaniowej coraz mniej się mówi w mediach, ale między 8 a 10 mln osób mieszka w zasobach spółdzielczych. Samych członków spółdzielni mieszkaniowych jest w Polsce ok. 4 mln. Mówimy więc o sprawie dotyczącej ogromnej grupy Polaków. Jednocześnie w spółdzielczości od dawna bardzo źle się dzieje. Z największych betonowych molochów garstka osób zrobiła sobie udzielne księstwa. Bycie prezesem spółdzielni stało się sposobem na dostatnie życie. Praktyka zaś pokazuje, że gdy ktoś już zasiądzie za sterem, będzie go dzierżył przez dziesięciolecia. Powód jest prozaiczny: prezes spółdzielni ma dostęp do kasy. A za pieniądze, okazuje się, można kupić sobie spokojne zajmowanie stanowiska.
Członkowie spółdzielni mieszkaniowych są coraz bardziej zniechęceni do choćby prób zmiany stanu rzeczy, który im nie odpowiada. Dostrzegają bowiem, że z zaangażowania się niewiele wynika. Aktywnych jest zbyt mało, a prezesi stosują różne triki, które sprowadzają się do jednego celu: trwać na stanowisku, za którego zajmowanie dostaje się kilkanaście, a niekiedy nawet kilkadziesiąt tys. zł miesięcznie.
Jeśli pomysły resortu rozwoju zostaną przekute w powszechnie obowiązujące prawo, na pewno sytuacja nie zmieni się z dnia na dzień. Ale z roku na rok powinna się poprawiać. Wierzę w to, że przekazanie wyboru prezesów samym spółdzielcom zaktywizuje ich; wielu postanowi chociaż raz na pięć lat pójść na wybory. Kadencyjność też jest dobrym pomysłem, bo pozwala działać projektowo. Dziś w mało której kooperatywie menedżerowie są z czegokolwiek rozliczani.
Dostrzegam jednak dwa mankamenty. Po pierwsze, założenia projektu ustawy, z którymi się zapoznałem, nie przewidują sankcji za łamanie prawa. Dużym kłopotem polskiej spółdzielczości jest to, że niektórzy prezesi wprost kpią z obowiązujących regulacji. I gdy nawet znajdzie się grupa spółdzielczych aktywistów, która doprowadzi do odwołania prezesa, to ten stwierdza, że się z decyzją nie zgadza, i tyle. Pozostaje wówczas ścieżka sądowa, która od wytoczenia powództwa do wydania prawomocnego wyroku zajmuje, jeśli dobrze pójdzie, 5 lat. Uważam, że sytuacja rodzimej spółdzielczości mieszkaniowej poprawiłaby się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdyby za łamanie prawa były wysokie sankcje finansowe, ewentualnie zakaz zajmowania stanowisk w spółdzielniach przez określony czas.
Po drugie, projekty dotyczące prawa spółdzielczego nie mają szczęścia do ustawodawcy. Daleki jestem od twierdzenia – dość powszechnego w środowiskach spółdzielczych aktywistów – że lobby prezesowskie ma duży wpływ na polityków, ale faktem jest, że w życie wchodzi nieznaczna część przepisów, które są zgłaszane w formie projektów. Nie można więc wykluczyć wariantu, w którym koncepcja powstała w Ministerstwie Rozwoju, Pracy i Technologii, nigdy nie wejdzie w życie. A prezesi będą trwać, aż sczezną. Wówczas zaś, znając życie, uczynią wszystko, by miejsce na prezesowskim fotelu było dziedziczne. Dlaczego bowiem miałby nie pozarządzać organizacją wielkości średniej wielkości miasta utalentowany syn bądź rezolutna córka?