Sąd Najwyższy niebawem ma ulec przeobrażeniom na dużą skalę. Jak dużą – to zależy od wyników negocjacji prezydenta Dudy z prezesem Kaczyńskim. Do tych negocjacji chce się włączyć sam Sąd, przedstawiając własny projekt ustawy. Efekt? Konsternacja to najdelikatniejsze określenie.
Sąd Najwyższy jest ważnym organem nie tylko z uwagi na dumną nazwę. Zgodnie z art. 183 ust. 1 polskiej konstytucji:
Sąd Najwyższy sprawuje nadzór nad działalnością sądów powszechnych i wojskowych w zakresie orzekania.
W praktyce głównym zadaniem Sądu Najwyższego jest dbanie o to, by sądowe orzeczenia były możliwie jednolite: aby takie same sytuacje w całym kraju były interpretowane identycznie, a przynajmniej podobnie. To ważne, bo pewność prawa to kluczowa cecha demokratycznego państwa prawnego. Jak się zatem można domyślać, wszystkim obywatelom powinno zależeć na tym, aby ta instytucja była możliwie najdoskonalsza. Aby orzekali w niej doświadczeni, mądrzy sędziowie. Aby Sąd działał sprawnie i szybko rozstrzygał najtrudniejsze spory prawne.
O tym, że to niełatwe zadanie, wiedzą chyba wszyscy Polacy. I ci, którzy stali niedawno ze świeczkami pod sądami w całym kraju, i ci, którzy patrzyli na te protesty z politowaniem. Ostatecznie okazało się, że przynajmniej częściowo „presja ma sens”, a prezydent Andrzej Duda zawetował dwie uchwalone przez Sejm ustawy, w tym tą o Sądzie Najwyższym. Zapowiedział on jednocześnie stworzenie własnego projektu, który okazał się być… właściwie tym samym projektem, z tą różnicą, że zamiast przyznać ogromną władzę Zbigniewowi Ziobro, przyznał ją sobie samemu.
Sąd Najwyższy pisze ustawę o Sądzie Najwyższym – i strzela sobie w stopę
Sąd Najwyższy postanowił zatem przejść do ofensywy – i zaproponować własny projekt ustawy zmieniającej dotychczasowe prawo określające organizację tegoż Sądu. Jak pisze prezes SN prof. Małgorzata Gersdorf w liście do prezydenta, anonsującym projekt:
Przedstawiony projekt ustawy zmieniającej ustawę o Sądzie Najwyższym opiera się na rozwiązaniach, które prowadzą do spełnienia oczekiwań społecznych w zakresie udziału tzw. czynnika społecznego w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości, oceny pracy sędziów, weryfikacji rozstrzygnięć rażąco niesprawiedliwych oraz zapewnienia równowagi, w ramach której sądownictwo podlegałoby większej kontroli ze strony Sejmu RP, jako reprezentanta Narodu, Ministra Sprawiedliwości oraz Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
I faktycznie tak jest: projekt przedstawiony przez SN niejako wychodzi naprzeciw różnym koncepcjom szeroko rozumianej strony rządowej. Niestety, pomysłom albo złym, albo niekonstytucyjnym, a zazwyczaj jednym i drugim naraz.
Rzecznik Sprawiedliwości Społecznej pomoże każdemu
Pozostawiono (choć w zmienionej formie) możliwość weryfikacji każdego, prawomocnego orzeczenia sądowego. Ma to zapewnić nowa instytucja: Rzecznik Sprawiedliwości Społecznej.
Przy Sądzie Najwyższym działa Rzecznik Sprawiedliwości Społecznej, stojący na straży praworządności oraz ochrony praw uczestników postępowań sądowych zakończonych prawomocnym orzeczeniem, które nie może być wzruszone w trybie przewidzianym w ustawach o postępowaniach sądowych z uwagi na upływ terminów do wniesienia kasacji albo skargi kasacyjnej bądź ich niedopuszczalność.
Czyli: to nic, obywatelu, że mogłeś się odwołać, ale nie chciałeś. To nic, zwycięska strono postępowania, że po latach wygrałaś w trudnym procesie. Teraz, dzięki Rzecznikowi, znowu będziesz musiał walczyć o swoje, mając przeciwko sobie nie tylko drugą stronę postępowania, ale również Rzecznika Sprawiedliwości Społecznej i Prokuratora Generalnego. A, i tak, oczywiście: Rzecznika Sprawiedliwości Społecznej będzie wybierał Sejm, czyli politycy.
Sąd Najwyższy tylko dla chrześcijan, innym wyznaniom serdecznie dziękujemy, idźcie być innowiercami gdzie indziej
Weźmy na przykład instytucję ławników, czyli tzw. czynnika społecznego. Zwykłych ludzi (ale z wykształceniem prawniczym) pomagających sędziom w wyrokowaniu – w tym wypadku w nowoutworzonej Izbie Dyscyplinarnej. Na pierwszy rzut oka wszystko gra. Ale czemu, do licha, kandydatów na ławników mogą zgłaszać (jest to wprost wymienione) „Kościoły oraz związki wyznaniowe działające w Rzeczypospolitej Polskiej, liczące co najmniej 10.000 wyznawców i współwyznawców”, czyli wyłącznie (obecnie) organizacje chrześcijańskie, bo tylko takie związki religijne liczą ponad 10 000 wyznawców?
Sąd Najwyższy zdaje się zapominać, że rozdział Kościoła od państwa już od lat jest raczej uznanym standardem nowoczesnego państwa. A raczej: świadomie ignoruje, bo w liście zapisano, że taki dobór ławników wynika z tego, że Kościół jest depozytariuszem „tradycyjnych wartości chrześcijańskich wyznaczających ustrojową treść wielu zasad zawartych w Konstytucji RP”. Jak więc to pogodzić z formalną bezstronnością religijną władz państwowych, a sądów w szczególności? Ja tego nie wiem, ale może profesor Gersdorf niedługo to wyjaśni.
A warto zauważyć, że ławnicy wybierani przez polityków będą mieli decydujący wpływ na wynik postępowań dyscyplinarnych. To oznacza, że wyroki będą wydawać osoby wybrane bezpośrednio przez polityków. Nieważne, jaka partia czy partie będą ich wybierać, to z gruntu niebezpieczne rozwiązanie.
Od Sądu Najwyższego można oczekiwać, że – skoro już wyjątkowo przedstawia własne propozycje legislacyjne – że zrobi to tak, że nic, tylko klękajcie narody. A tymczasem okazuje się, że owszem, klękają – sędziowie przed władzą wykonawczą. Czy o to chodziło w letnich protestach w obronie niezależności sądów?