Jako społeczeństwo obdarzamy większym zaufaniem ekspertów. Ci, zabierając publicznie głos na różne tematy, często przedstawiani są jako profesorowie. Problem polega na tym, że część z nich posiada stopień naukowy doktora habilitowanego. I w ten sposób posługuje się tytułem, którego nie ma.
Doktor, doktor habilitowany i profesor
W Polsce mamy w tym momencie trzy szczeble w hierarchii kompetencji naukowców. Zgodnie z ustawą Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce można zatem być doktorem, doktorem habilitowanym lub profesorem.
Dwa pierwsze wskaźniki kwalifikacji są stopniami naukowymi. Profesor jest natomiast tytułem naukowym. Jeszcze nie tak dawno obecny profesor był nazywany profesorem zwyczajnym.
Wciąż istnieją też osoby posługujące się inna terminologią. Przykładem takim może być docent. Problem polega jednak na tym, że docent nie jest stopniem ani tytułem naukowym, a nazwą stanowiska pracy, którego nie ma na uczelniach już od kilkunastu lat.
Jeśli ktoś używa go jak stopnia czy tytułu przed imieniem i nazwiskiem, może to oznaczać co najwyżej tyle, że przed 2012 rokiem pracował w jakiejś uczelni. I był co najmniej doktorem.
Na stanowisku pracy o nazwie „profesor uczelni” zatrudnia się doktorów habilitowanych
Problem ze stopniami i tytułami naukowymi w Polsce polega na tym, że są one czymś innym niż nazwy stanowisk pracy. I tak, dla przykładu, osoba po doktoracie zatrudniana jest najczęściej na posadzie adiunkta, czyli niesamodzielnego pracownika dydaktyczno-badawczego.
Doktorzy habilitowani zwykle pracują na stanowisku, które nosi nazwę „profesor uczelni”. Z kolei profesorowie zajmują urząd tożsamy w nazwie z ich tytułem.
Mówienie „panie profesorze” do doktora habilitowanego jest formą grzecznościową i wyrazem tradycji
Zwracanie się do doktorów habilitowanych per „panie profesorze” lub „pani profesor” jest formą grzecznościową i wyrazem kultywowania tradycji akademickiej. Ona trwa zresztą od lat. Kiedyś ich stanowisko pracy nosiło nazwę nie „profesor uczelni”, a „profesor nadzwyczajny”.
Co ważne, doktorzy habilitowani raczej nie powinni posługiwać się tytułem profesora poza miejscem pracy. To godność, która przynależy im w murach własnej uczelni.
Często jest to jednak obchodzone zapisem tytułu przed nazwiskiem w formie wyrażonej wg schematu: „dr hab. prof.”, po której pojawia się nazwa uczelni. Zatem może to być np. „dr hab. prof. UW”. We własnej uczelni taka formuła jest w pełni poprawna, a wręcz pożądana przez władze. Dyskusyjne jednak jest jej używanie poza nią.
Wprowadzanie opinii publicznej w błąd podczas wypowiedzi w mediach
Jeśli osoby posiadające stopień doktora habilitowanego wypowiadają się np. w mediach, powinny być przedstawiane zgodnie z posiadanym stopniem.
Gdy jednak podają dane zgodnie z powyższym, wprowadzającym w błąd schematem, mówi się o nich często jako o profesorach. W mediach dąży się bowiem do skracania komunikatów.
Taka formuła może jednak wprowadzać w błąd przeciętnych odbiorców, którzy nie są zorientowani w tych zawiłościach. Rzekomy tytuł często przemawia do nich wtedy, gdy chodzi o istotne kwestie, jak np. zalecenia dotyczące zdrowia czy prognozy inwestycyjne.
Nie ma raczej co spodziewać się, że naukowcy koloryzujący swój wizerunek będą za to odpowiadać. Zresztą mogą oni co najwyżej otrzymać karę grzywny do 1000 zł lub nagany. Ale prawdopodobieństwo, że do czegoś takiego kiedykolwiek dojdzie, wydaje się nikłe.
W razie jakichkolwiek problemów linia obrony może skoncentrować się na tym, że we wskazanych danych nie chodziło o tytuł naukowy, a o stanowisko pracy.
Dopóki myląca nomenklatura będzie obowiązywać, dopóty będzie trwać dezinformacja. Zresztą odpowiadają za nią często nie naukowcy, a dziennikarze, którzy nie orientują się w tych kwestiach.
Niezależnie od tego warto znać to rozgraniczenie. Może nam ono np. pomóc zweryfikować rzetelność jakiegoś autorytetu w autoprezentacji. Jeśli ktoś taki uczciwie poinformuje dziennikarza, że jest doktorem habilitowanym, a nie profesorem, to będzie większa szansa, że powie prawdę także w odniesieniu do zasadniczego tematu.