W życie weszła ustawa znosząca obowiązek szkolny dla sześciolatków. Sejm kopie grób dla Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, czy też może ratuje polskie dzieci?
W 2009 roku, mimo wielu głosów sprzeciwu, szczególnie ze strony rodziców, rząd Platformy Obywatelskiej znowelizował przepisy ustawy o systemie oświaty wprowadzając obowiązek szkolny dla sześciolatków. Ruch tyleż sensowny gospodarczo i ekonomicznie, co kompletnie zawalony pod względem wizerunkowym.
Obowiązek szkolny dla sześciolatków
Niestety w naszym kraju, pojęcie debaty publicznej, szczególnie w ostatnich latach uległo kompletnemu rozmyciu. Rozumiem obawy rodziców, którzy mogą być zaniepokojeni o zrównoważony rozwój i edukację swoich najmłodszych pociech. Z drugiej strony rząd Donalda Tuska, całkiem zresztą słusznie, postulował wprowadzenie wcześniejszego obowiązku szkolnego argumentując, że pozwoli to młodym ludziom w Polsce szybciej rozwinąć skrzydła i stać się bardziej konkurencyjnymi względem rówieśników z innych państw Europy Zachodniej.
Z tą tezą właściwie ciężko jest polemizować. Wcześniejszy koniec edukacji, szybszy start tej jakże trudnej wspinaczki po szczeblach kariery zawodowej, liczby, liczby, liczby… Rodzice, może nazbyt przedwcześnie zaczęli protestować przeciwko nowelizacji kierując się głównie przesłankami emocjonalnymi. Zaczęły padać hasła, że jest to wyrywanie pociech z rak matek, odbieranie dzieciństwa czy eksperyment na żywej tkance narodu. Zorganizowano zbiórkę podpisów o referendum w tej sprawie, podpisy złożono później w Sejmie i na tym właściwie się skończyło. Kolejna awantura na linii: politycy – obywatele, z której tak naprawdę nic nie wyniknęło.
Czytaj też: Szkoły są dziś zniewolone przez 10-letnich psychopatów, MEN nalega by „hodować” ich z normalnymi dziećmi
Czy decyzja PiS jest słuszna? Moim zdaniem nie. Mimo całej sympatii dla maluchów, wspomnień o cudownym okresie dzieciństwa, kiedy to jedynym zmartwieniem był zabawkowy samochodzik od taty, a który podprowadził mi kolega z przedszkola, uważam że uchwalony przez PO obowiązek szkolny przy aktualnym trendzie demograficznym jest słuszny i komplementarny z podwyższeniem wieku emerytalnego.
To też nie tak, że liczę na emeryturę. Według aktualnych przepisów, których zmianę partia Kaczyńskiego również postulowała w maratonie kampanii wyborczych z zeszłego roku, mam jeszcze przed sobą ponad 40 lat pracy. Ekonomiści zakładają, że obecny system, nawet po podwyższeniu wieku emerytalnego i tak powinien wytrzymać jeszcze około dwóch dekad. I nie mają to być prognozy, tylko twarde dane. Polaków zwyczajnie ubywa – w 2014 roku przyrost naturalny wyniósł 0,0%, co i tak odnotowano za sukces, gdyż nie był ujemny (!!!). Dodatkowo, tylko w ciągu ostatnich 10 lat na emigrację udało się ponad 2 miliony młodych ludzi w wieku produkcyjnym, którzy z sukcesem zakładają rodziny w Londynie, Glasgow czy Berlinie.
Jeden z moich profesorów na studiach powiedział kiedyś, że najgenialniejszym przykładem piramidy finansowej jest właśnie Zakład Ubezpieczeń Społecznych, gdzie „zysk” świadczeniobiorców wypłacany jest ze składek nowych uczestników. W momencie kiedy nowych uczestników przestaje przybywać, piramida wbrew swym pierwowzorom z kraju faraonów najczęściej upada. I to z hukiem.
Ustawa o sześciolatkach, jak i ustawa podwyższająca wiek emerytalny, miały właśnie rozszerzyć spektrum nowych uczestników, w momencie kiedy przyrost naturalny ogranicza ich napływ. Nie twierdzę, że moralnie słuszne i pozbawione wad, ale przy braku innych pomysłów na stymulację wzrostu demograficznego w Polsce, są to jedyne rozsądne rozwiązania.