Adrian Zandberg chce, by dożywianie w szkołach weszło na inny etap. O czym nie pamięta, to fakt, że dzieciaki to jedzenie wyrzucają do śmieci. Być może powinniśmy zmienić menu, nie wiem.
Z pewnym zafrapowaniem przeczytałam wpis Adriana Zandberga z Partii Razem. Porównuje on polską rzeczywistość do estońskiej czy szwedzkiej, przy czym w rzeczonych krajach faktycznie daje się jedzenie dzieciom w szkołach. Problem w tym, że o ile na północ od nas trwa szeroko zakrojona akcja pedagogiczno-żywieniowa, o tyle w Polsce jest to nadal mrzonka. Może to dobrze, może to źle. Nawet ustawa wyłączająca ze szkoły niezdrowe produkty dała dość niewiele, bo dzieci i tak jedzą chipsy.
Ale Adrian Zandberg chce to zmienić. Adrian Zandberg, który nigdy – w przeciwieństwie do mnie – nie widział realiów polskiej szkoły od kuchni. Adrian Zandberg, który nie wie, ile jedzenia się wyrzuca z obiadów dzieci DOŻYWIANYCH. Nie, nie chodzi mi o resztki. Chodzi mi o sytuacje, w których dzieci podnoszą klapę styropianowego pudełka, stwierdzają „bue” i odkładają na wózek.
Dożywianie w szkołach
Przez pięć lat pracowałam w szkolnej administracji. Widziałam obiady, które całymi stertami opuszczały szkołę do kosza. Gmina wiejska bogata nie była, obiady dowoził catering z pobliskich miast. O ile pierogi (kto nie lubi pierogów?) szły jak woda, tak spaghetti (sos z mąki i koncentratu), kotlety rybne (złożone głównie z bułki tartej), makaron czy ryż z owocowym sosem wpadały do kosza. Tego nie jadły nawet dzieci „dożywiane”. Gdyby pójść ideami nordyckimi, serwować dzieciakom owoce, orzechy, ryby… miało by to sens. Ale tak generalnie to nie ma. Obiady wyjada się z żalu, że tyle jedzenia ma się zmarnować. Ale generalnie jedzą to muchy.
Polskim gminom nie daje się zbyt wiele pieniędzy na dożywianie w szkołach, nie mają one też zbyt wielkiego wyboru. To nie będzie smaczne jedzenie, to będą obiady lądujące w koszu. Mało kto o tym mówi, ale takie są fakty. Ale nie, w Polsce daje się kluchy zalane sosem i liczy na to, że zjedzą albo nie. Bo głodny zje wszystko.
Nie do końca.
Są rzeczy, których nawet dożywiane dzieci nie zjedzą. I pomysł „dajmy wszystkim” skończy się muchami krążącymi nad śmietnikami. To jedzenie trafi do śmietnika.
Okropny styropian
Ktoś mi już dzisiaj powiedział „pracowałaś tylko pięć lat w wiejskiej szkole”, to tak, jakbym nie znała realiów. Ale spytajcie kogokolwiek, efekt będzie ten sam. Firmy cateringowe oszukują na całego, żeby wcisnąć tanie żarcie do szkół, szkoły udają, że to jedzą, Adrian Zandberg chciałby cudów. Lecz prawda jest taka, że trzeba byłoby najpierw w Polsce zmienić całkowicie podejście do żywienia, a potem próbować je rewolucjonizować.
Najpierw wypadałoby zainwestować w jedzenie. Świeże, prawdziwe mięso (nie bułka tarta i mąka zmielone z budą psa, który trafił do kotleta), świeże warzywa (nie odgrzewane ohydztwa z puszki albo mrożonki), pachnące i ładne. To powinny być standardy, halo, czy Sanepid mnie słucha? Jeśli pójdziemy tymi standardami, można posłuchać Adriana Zandberga. Bo mrzonki o tym, że dzieciom soli i tłuszczu w szkole nie sprzedasz (to kupią sobie chipsy przed zajęciami) raczej nie poskutkują.