Z racji zainteresowań prywatnych i zawodowych z wielką uwagą śledzę media technologiczne. Zadziwiająco często rzuca mi się w w oczy popularny błąd popełniany przez dziennikarzy piszących o oprogramowaniu.
Czasem jest to rzeczywiście błąd, czasem bardziej wynikająca ze skrótów myślowych pomyłka. Przeglądając publikacje poświęcone oprogramowaniu, także w postaci gier komputerowych, można jednak natrafić na liczne wypowiedzi wyjaśniające zmianę specyfiki polskiego rynku w połowie lat 90-tych XX wieku.
Niektóre z nich odnoszą się wprost do piractwa, które przed 1994 roku było w zasadzie głównym środkiem dystrybucji, a po 1994 zostało zaatakowane przez organy ścigania, przy wsparciu nowych bohaterów na mapie polskiego kapitalizmu (ci sami bohaterowie kilkanaście dni temu odebrali zresztą kilka nagród za stworzenie najlepszej gry na całym świecie w 2015 roku). Zawiłości te tłumaczone są między innymi stwierdzeniami „do 1994 roku nie było prawa autorskiego”, a to przecież nieprawda!
Od zaborów do PRL
Choć na przykład fundamentalne dla prawa autorskiego pojęcie plagiatu wywodzi się z czasów jeszcze starożytnych Rzymian, problem zaczął być zauważalny dopiero wraz z rozwojem technologii, na przykład druku. Tak jest zresztą, co oczywiście bardzo mnie cieszy, do dziś – więcej technologii to większe zapotrzebowanie na prawników. Bardzo profesjonalnie podeszli do rozwiązania tej kwestii zaborcy, którzy akurat podczas chwilowego pobytu na ziemiach polskich dość starannie zabrali się za regulowanie zagadnień ochrony własności intelektualnej. Olbrzymią wagę przywiązywała do tego zagadnienia… carska Rosja, co jest dość zabawne z dzisiejszej perspektywy, gdy powszechnie wiadomo, że jest to Mekka wszystkiego co pirackie, a na rosyjskich serwerach znajdziemy dziś pewnie nawet VIII i IX część Gwiezdnych Wojen.
Niepodległa Polska swoją własną ustawę o prawie autorskim uchwaliła 29 marca 1926 r. II Rzeczpospolita miała w tamtym okresie naprawdę wiele problemów, ale jednocześnie kwestie autorskie były na tyle ważne, by ratyfikować konwencję berneńską (tę nieszczęsną bohaterkę facebookowego łańcuszka), a następnie stworzyć ustawę, która w swojej istocie wcale aż tak mocno nie odbiega od dzisiejszego prawa, a z całą pewnością jest od niego bardziej przejrzysta. To chyba zresztą to słynne ustawodawstwo II RP, którego kult uprawiało wielu moich profesorów na Uniwersytecie Warszawskim. Wprowadzała między innymi innowacyjne na skalę światową rozgraniczenie na autorskie prawa osobiste i majątkowe, bez którego dziś trudno wyobrazić sobie dyskusję o prawie autorskim. (więcej: L. Górnicki, Rozwój idei praw autorskich, od starożytności do II wojny światowej)
Art. 59.
Twórca (lub jego prawny następca) może żądać od wkraczającego bezprawnie w jego prawa, by zaniechał naruszenia, wydał to, czem się zbogacił, a w razie winy wynagrodził wszelką szkodę.Art. 60.
Bezprawnie sporządzone egzemplarze lub ich części oraz przyrządy, służące do wydawnictwa, jak: klisze, stereotypy, kamienie, płyty i t. p., należące do pozwanego, mają być na wniosek pokrzywdzonego przyznane mu na poczet roszczeń pieniężnych, albo pozostawione u właściciela w stanie niezdatnym do użytku. Nie można jednak niszczyć dzieł sztuki.
Rok 1994
Po tym jak Polska przegrała (wybaczcie, ale jakoś nie przychodzi mi do głowy inne określenie ówczesnego stanu rzeczy) II Wojnę Światową, kraj znalazł się w strefie wpływów Związku Radzieckiego. W 1952 roku uchwalono nową ustawę o prawie autorskim, która jak niemal wszystko powstające w tamtym okresie cechowała się pewnego rodzaju niechlujnością systematyczną i merytoryczną – szczególnie w porównaniu z innowacyjnym aktem z 1926 roku. Pomimo ochrony praw twórców, zarzuca się jej wyczuwalnego ducha wielkiej, socjalistycznej wspólnoty.
Ustawa z 1994 roku stanowiła połączenie koncepcji zawartych w poprzednich dwóch ustawach, ale również dość szerokiego rozbudowania samego aktu, co znalazło zresztą odzwierciedlenie w samej jego nazwie, gdzie pojawiła się wzmianka o prawach pokrewnych. Z punktu widzenia dzisiejszego artykułu najbardziej istotny okazał się jednak rozdział 7 zawierający „Przepisy szczególne dotyczące programów komputerowych”, a przede wszystkim sama definicja utworu, zdecydowanie bardziej otwarta na nowe formy twórczości, niż miało to miejsce w przeszłości:
1. Przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia (utwór).
Dopiero te regulacje wprowadziły ochronę autorskich praw twórców programów i gier komputerowych, wprowadzając zmiany, do których tak często odnosi się dzisiaj prasa. I choć wielu z nas ma w pamięci obrazy kultowej dziś giełdy na Grzybowskiej w Warszawie czy bazarów prowadzonych przez przybyszów ze wschodniej Europy sprzedających na przykład kartridże na popularnego „Pegasusa” (swoją drogą Pegasus to materiał na osobną historię), to nie jest do końca tak, że policja całkowicie ignorowała ich istnienie.
Jeszcze w latach 80-tych Dziennik Telewizyjny informował o udanych zatrzymaniach grup zajmujących się dystrybucją nielegalnej muzyki, ale i zdarzały się w tych historiach wzmianki o programowaniu. Policja odwoływała się w swoich działaniach do ówczesnych przepisów o przestępstwach gospodarczych. Biorąc pod uwagę, że dziś nie w oparciu o prawo autorskie, a właśnie kodeks karny i przestępstwa gospodarcze zamykane są popularne strony embedujące amerykańskie seriale z zagranicznych serwerów, można sobie zażartować, że pomimo ewolucji prawa i technologii niektóre rzeczy nie uległy zmianie.
Wpis pierwotnie ukazał się na łamach mojego bloga Techlaw.pl