Warszawa ma wszystko, by stać się hardkorowo rowerowym miastem. Teraz nawet drogie paliwo

Moto Dołącz do dyskusji
Warszawa ma wszystko, by stać się hardkorowo rowerowym miastem. Teraz nawet drogie paliwo

Czy Warszawa ma szansę zostać drugim Amsterdamem? Tak, ale niekoniecznie w kontekście, w jakim w swojej ostatniej  piosence rapował Mata. W Wiśle upłynie jeszcze trochę wody zanim otworzy się tu pierwszy coffee shop. Jednak rekordowe ceny paliwa mogą skłonić mieszkańców stolicy, ale także innych miast do rychłej przesiadki na jednoślady. Czy rowerowa rewolucja niebawem się rozpocznie?

Jeśli kiedykolwiek byliście w Amsterdamie, Rotterdamie, Kopenhadze czy też Utrechcie, to z pewnością kojarzycie te miasta z rowerem. Jest ich pełno i są dosłownie wszędzie. Jeśli w Google wpiszecie frazę – how many bikes in netherlands to możecie się lekko zdziwić – niemalże 23 mln. Bo o tym, że 9 milionów jednośladów jeździ po samym Pekinie, to śpiewała już Katie Melua, nie spodziewałem się jednak takich danych, w przypadku państwa, którego populacja wynosi nieco ponad 17 mln osób.

Zaparkowane w tysiącach, jeden obok drugiego, duńskie oraz holenderskie rowery zlewają się w wyspy tworząc niepowtarzalny klimat tych miejsc. Czy w najbliższym czasie doczekamy się podobnych widoków w Warszawie, Wrocławiu lub Krakowie? Jest na to dość spora szansa, lecz tak naprawdę najwięcej zależy od nas samych. W końcu inflacja galopuje, a ceny paliwa wciąż rosną. Dodatkowo rząd karmi nas narracją, że tak wysokie ceny benzyny są jedyną słuszną koncepcją, bowiem w innym wypadku nasi zachodni sąsiedzi przyjechaliby do Polski i wykupili benzynę do ostatniej kropli.

Amsterdam, Kopenhaga – tam też były korki, auta i spaliny

Jeszcze w połowie lat 60 XX w. Amsterdam nie kojarzył się nikomu z miejscem przyjaznym rowerom. Przez kilka pierwszych dekad od zakończenia II wojny światowej tj. w latach 50, 60 oraz 70 XX w. przemysł motoryzacyjny rozwijał się niezwykle szybko. Ówczesny Holender, Francuz czy Duńczyk mógł o wiele szybciej „dorobić się” własnego samochodu. Auta osobowe kaskadowo zaczęły zalewać stolice i miasta zachodnioeuropejskich państw.

Gdy jednak na początku lat 70 XX w. rozpoczął się kryzys naftowy władze na szczeblu centralnym starały się ograniczać zużycie ropy. W Holandii ogłoszono niedziele dniem wolnym od samochodu. Opustoszałe ulice opanowali rowerzyści. Zaczęto dostrzegać plusy takiego rozwiązania. Stopniowo zmniejszano ruch samochodowy, aby dać więcej miejsca rowerom. Rowerzyści uzyskiwali kolejne uprawnienia, co wiązało się z wprowadzaniem kolejnych ograniczeń dla kierowców samochodów. Trochę jak w przypadku szastania przywilejami szlacheckimi, tam gdzie zyskiwała szlachta, tam najczęściej tracił monarcha.

W Amsterdamie powstawały pierwsze strefy zupełnie wolne od samochodów. Coraz większe obszary miasta stawały się dostępne wyłącznie dla rowerzystów oraz pieszych. Jak widać ta długofalowa praktyka opłaciła się. Obecnie w Holandii, a właściwie Królestwie Niderlandów łączna długość wszystkich tras rowerowych wynosi 35 tys. km. Natomiast w Polsce, kraju ponad siedmiokrotnie większym mamy… niecałe 18 tys km ścieżek rowerowych. To przepaść.

Jesteśmy sto lat za… – czy Warszawa będzie drugim Amsterdamem?

Odkąd tylko pamiętam, w języku potocznym od lat funkcjonują powiedzonka – jesteśmy sto lat za… (dopisz dowolny naród, nację etc.) lub u nas to tak i za 30 lat nie będzie. Mimo, że rozwój i przeskok cywilizacyjny jakiego dokonaliśmy na przestrzeni ostatnich dekad jest imponujący, to coraz częściej łapię się na tym jak prawdziwe są te określenia.

Mamy już wysokie wieżowce, wielu z nas mieszka w szklanych domach, jeździ coraz więcej mercedesów, a w sklepach dostaniemy już praktycznie wszystko to, co nasi zachodni sąsiedzi. Tak, zapewne w kwestiach czysto merkantylnych dogoniliśmy ten zepsuty, kapitalistyczny zachód. Będziemy potrzebowali teraz tylko kilku lat, aby się tym na spokojnie nasycić, a gdy już to zrobimy, ochłoniemy i uświadomimy sobie, że niekoniecznie jest to najważniejsze, to przejdziemy do kolejnego etapu. Chociaż nie jestem do końca przekonany, w końcu maksyma zastaw się a postaw się jest chyba obecna w polskiej mentalności od czasów pierwszych Piastów.

Zamykamy centrum Warszawy dla samochodów i pozostawiamy je pieszym i rowerzystom? Jestem za. Czy należy tego radykalnie wyłączając tym samym jakikolwiek ruch samochodowy? Wydaje mi się, że nie. Należy po prostu znaleźć ten słynny złoty środek. W centrum Warszawy jest pełno biurowców, urzędów, sądów, ambasad etc. Dlatego ruch samochodowy w moim przekonaniu powinien zostać wyłącznie ograniczony, nie zaś zredukowany do zera. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia sprzed lat, aby przekonać się, że takie rozwiązania naprawdę mają sens. Zdjęcia wykonane na Krakowskim Przedmieściu przed jego remontem należy porównać z jego dzisiejszym wizerunkiem. Z drugiej jednak strony warto spojrzeć na archiwalne zdjęcia Pl. Trzech Krzyży i porównać je do obecnego stanu. Tu historia góruje nad obecną betonozą.

Deszcz, śnieg, zima – to nie są warunki do jazdy na rowerze

W Warszawie na Brackiej również pada deszcz. W ciągu roku w Polsce mamy ok 50-70 dni deszczowych. Pada więc średnio raz w tygodniu. W Królestwie Niderlandów jest ich między 120 a 160, więc ponad dwa razy tyle. Jednak nie tylko deszcz odstrasza rowerzystów. Problemem są nade wszystko zimowe miesiące. Chociaż sam lubię jazdę na rowerze, to niekoniecznie życzyłbym jej sobie w grudniu, styczniu oraz lutym. Dlatego wydaje mi się, że w przypadku polskich miast rowerowa strategia powinna być wdrażana dwutorowo wraz z kompleksową modernizacją transportu miejskiego. Kolejne linie metra, większa i gęstsza sieć tramwajów oraz rowerowe szlaki, które nie wymuszają ciągłego schodzenia i wchodzenia na rower.

Nie widzę sensu przytaczania teraz wszelkich argumentów za tym rozwiązaniem. Nie będę bawił się w podawanie liczb – ilu Polaków dzięki przesiadce z samochodu na rower poprawiłoby swoją sprawność, zdrowie oraz kondycję, bo nie to jest celem niniejszego tekstu. Zastanawia mnie zwyczajnie możliwość zmiany sposobu myślenia. Co musi się zdarzyć, aby w Polsce władze – choćby na szczeblu samorządowym – zaczęły podejmować decyzje, które przyczynią się do polepszenia standardów życia w wielkich miastach. Kiedy z deweloperskim lobby walkę podejmą też samorządy oraz rządzący? Kiedy zaczniemy o miastach, dzielnicach oraz osiedlach na nowo myśleć w kategoriach małych ojczyzn, w których priorytetowo traktowane będą interesy lokalnych społeczności, nie zaś wyłącznie deweloperów oraz inwestorów.

Patrząc na to wyłącznie z perspektywy mieszkańca, a zatem chcąc nie chcąc kierując się swoim własnym, partykularnym interesem – życzyłbym Warszawie, aby stała się drugim Amsterdamem.