Jeśli chcesz zjeść w ogródku restauracyjnym w Austrii, musisz zrobić test na koronawirusa i znaleźć na to świadka. A to nie wszystko

Codzienne Zagranica Zdrowie Dołącz do dyskusji (97)
Jeśli chcesz zjeść w ogródku restauracyjnym w Austrii, musisz zrobić test na koronawirusa i znaleźć na to świadka. A to nie wszystko

Ogródki restauracyjne w Austrii zostaną otwarte. Zastanawiają jednak obostrzenia, które wydają się absurdalne. Trzeba zrobić test na koronawirusa i… mieć świadka, który widział, że patyczek do wymazu faktycznie był w nosie.

Ogródki restauracyjne w Austrii

Austriacka agencja prasowa (APA-OTS) informuje o tym, że tamtejsze ogródki restauracyjne zostaną otwarte pomimo epidemii koronawirusa. Aby skorzystać z takiego dobrodziejstwa (bo przy wszechobecnym lockdownie pójście do restauracji wydaje się być luksusem) trzeba będzie zrobić test na koronawirusa.

Od jakiegoś czasu w Austrii funkcjonują szybkie testy, które dostępne są bezpłatnie w aptekach. Wkrótce będą one także w restauracjach, skutkiem czego wejście do ogródka restauracyjnego będzie musiało zostać poprzedzone właśnie przeprowadzeniem takiego testu.

Ma to nastąpić już od 27 marca, o czym mówiła w wywiadzie dla oe24.tv austriacka minister turystyki – Elisabeth Köstinger. Tłumaczyła także, że Austria jest:

jedynym krajem w Europie, który umożliwia bezpłatny odbiór pięciu testów miesięcznie w aptekach.

Prawdopodobnie dalej obowiązywać będzie godzina policyjna (od 20:00), przez co ogródki gastronomiczne nie będą mogły być czynne do późna.

Test tylko ze świadkiem

Sama możliwość błyskawicznego zrobienia testu przed wejściem do restauracji – i docelowe zapewnienie powszechnej dostępności możliwych do bezpłatnego i samodzielnego wykonania badań – wydaje się być wspaniałym pomysłem.

Bardziej zastanawiające są szczegóły. Okazuje się, że wejście do ogródka gastronomicznego po przeprowadzeniu szybkiego testu możliwe będzie jedynie wówczas, gdy test wykonany zostanie w obecności świadka, który potwierdzi, że patyczek faktycznie znalazł się w nosie.

Koronawirusowych absurdów jest mnóstwo. Ciekawe jest to, że coś, co wydaje się niedorzeczne, w końcu staje się – w pokrętny sposób – normalne. Tak było chociażby ze środkami ochrony osobistej. Zapewne każdy czuł się conajmniej dziwnie wchodząc rok temu – na początku pandemii – do sklepu w pełnym antywirusowym rynsztunku.

Podobnie rzecz się ma z obostrzeniami. Niektóre stały się stałym elementem codzienności.

Losowanie obostrzeń

Można i trzeba narzekać na niektóre polskie obostrzenia – na przykład odnoszące się do przedsiębiorców – ale z pewną przykrością muszę przyznać, że nie jest u nas najgorzej.

Nie mamy godziny policyjnej, kary za łamanie obostrzeń są relatywnie niskie (w sensie mandatów karnych), nie wprowadzono u nas prohibicji alkoholowej ani nie ograniczono możliwości kupowania ubrań w supermarkecie (w niektórych krajach duże sklepy mogły sprzedawać tylko produkty pierwszej potrzeby).

Oczywiście fakt dosyć delikatnego (co i tak w świetle niektórych działań brzmi zabawnie) procedowania rządzących w dobie pandemii związany jest z tym, że nie wprowadzono stanu nadzwyczajnego. Polskie społeczeństwo jest także dosyć spolaryzowane, skutkiem czego każde poważniejsze ograniczenie spotyka się z jakimś oporem.

Austriacki przykład jest wyrazisty, ale dla mieszkańców zachodnich państw zapewne całkowicie normalny. To my możemy śmiać się z tego, że trzeba robić test przed wejściem do restauracji – i to jeszcze przy obecności świadka. Pamiętajmy jednak, że u nas darmowych testów na życzenie pewnie nigdy nie będzie. To bawi już jakoś mniej.