Powszechny podatek dochodowy płacony przez obywateli traktujemy jako coś oczywistego. Nie jest to jednak rozwiązanie, które obowiązuje od zawsze. Nic dziwnego: dzisiejszy sposób opodatkowywania owoców pracy obywateli jest w gruncie rzeczy dysfunkcyjnym absurdem, którego równie dobrze mogłoby nie być.
Powszechny podatek dochodowy to w Polsce stosunkowo nowy wynalazek
Spośród przeszło 65 danin publicznoprawnych w Polsce najbardziej oczywistym wydaje się podatek dochodowy od osób fizycznych. Mówiąc „podatek” najczęściej mamy na myśli właśnie PIT. Właściwie nie zastanawiamy się na co dzień nad jego historią czy celowością. Zachowujemy się, jakby był z nami od zawsze i stanowił swego rodzaju kosmiczną stałą, z którą nie ma sensu dyskutować.
Nie da się przy tym ukryć, że w dzisiejszych czasach jest to podatek mnie uciążliwy dla obywatela niż w momencie, gdy go wprowadzono. Wielu z nas nie musi już każdego roku samemu sporządzać deklaracji podatkowej lub opłacać pomoc specjalisty. Organy podatkowe sporządzą zeznanie za nas, możemy się rozliczyć online. Równocześnie zmiany wprowadzone w ostatnich latach drastycznie skomplikowano jego konstrukcję. Pojawiły się w nim różne dziwne wynalazki w rodzaju daniny solidarnościowej czy specjalnego algorytmu do wyliczaniu ulgi dla klasy średniej.
Co jednak jeślibym stwierdził, że absurdem samym w sobie jest powszechny podatek dochodowy od osób fizycznych jako koncepcja? Najpierw jednak wypadałoby rozprawić się z jego domniemaną oczywistością. Podatek PIT w obecnym kształcie funkcjonuje w Polsce zaledwie od 1991 r. Stanowił ważny element transformacji ustrojowej. Wcześniej opodatkowanie pracy wyglądało nieco inaczej.
System podatkowy PRL był dziwnym tworem. Liniowy podatek od wynagrodzeń niby obowiązywał, ale dotyczył przede wszystkim zatrudnionych w sektorze prywatnym. Przede wszystkim jednak obywatel nie musiał sobie nim w ogóle zaprzątać głowy. Jego poborem i odprowadzeniem w całości zajmował się pracodawca.
Z kolei w II RP mieliśmy aż osiemdziesiąt stawek podatku dochodowego, które wynosiły od 1 do 50 proc. Jeszcze wcześniej, pod koniec istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów, mogliśmy mówić co najwyżej o zalążku opodatkowania dochodu w postaci tzw. ofiary wieczystej. Podatek ten miała płacić szlachta i duchowieństwo na utrzymanie powiększonej armii.
Jak sobie państwo radziło bez powszechnego podatku dochodowego płaconego przez obywateli? Na dobrą sprawę dokładnie tak, jak robi to teraz.
Polska zarabia przede wszystkim na opodatkowaniu konsumpcji
Od zarania dziejów państwa interesowały się przede wszystkim opodatkowaniem majątków i szeroko rozumianej produkcji. Przykładem może być obowiązujące w dawnej Polsce czopowe, płacone od wytwarzania, importu i sprzedaży piwa, czy podymne będące najprostszą formą podatku od nieruchomości. Zdarzało się, że opodatkowywano także ludzi. Niegdyś podatkowym standardem było pogłówne: określona kwota płacona „od głowy”. Jeśli zaś chodzi o pracę czy działalność gospodarczą, to historycznie patrząc, co sobie poddany zarobił, to raczej zostawało jego.
Nic dziwnego, skoro powszechny podatek dochodowy płacony przez obywateli nie jest specjalnie wydajnym sposobem pozyskiwania pieniędzy przez państwo. Myliłby się ten, kto uważa, że podatek PIT jest kluczowym składnikiem dochodów państwa. Podatki pośrednie, a więc VAT i akcyza, w każdej kolejnej ustawie budżetowej przynoszą Fiskusowi jakieś 2,5 razy więcej pieniędzy niż obydwa podatki dochodowe.
Oczywiście powszechny podatek dochodowy, podobnie jak podatek od nieruchomości, stanowi także ważne źródło dochodów samorządów. W 2023 r. gminy dostają 38,40 proc. wpływów z podatku PIT. Wciąż jednak mamy do czynienia z kwotami, które są raczej skromne w zestawieniu z zysków płynących z opodatkowania konsumpcji. Kiepski wynik jak na daninę, którą odprowadzają miliony Polaków.
Podatek PIT może i jest stosunkowo nowym wynalazkiem, do tego nie stanowi kluczowego źródła dochodów naszego państwa. Powyższe nie wyjaśnia jednak, dlaczego miałby stanowić coś absurdalnego z samej swojej istoty. Otóż mamy do czynienia z tym jednym podatkiem, z którym zaprzątać sobie głowę muszą praktycznie wszyscy. Dotyczy to przedsiębiorców uzyskujących dochody ze swojej działalności gospodarczej, ich pracowników, zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych, grający na giełdzie, czy uzyskujący dochody kapitałowe w innej formie. Obowiązująca danina wymaga jednak wysiłku, uwagi i dokładności.
Przerzucanie na podatnika obowiązku ustalenia, ile ma zapłacić państwu, właściwie niczemu nie służy
Zamysł jest taki: jeżeli pracujemy, to dla naszej wygody pracodawca odprowadzi za nas zaliczkę na nasz podatek dochodowy państwu. Co do zasady jednak, każdego roku musimy wyspowiadać się organom podatkowym z tego, ile zarobiliśmy. Musimy też wiedzieć, jaki podatek powinniśmy odprowadzić od poszczególnych kategorii naszego dochodu.
W opcji minimum musimy wiedzieć, że Urząd Skarbowy wypełnił za nas deklarację poprawnie. Jeżeli mamy skomplikowaną sytuację podatkową, to wciąż musimy wprowadzać dane sami. Tylko spróbujmy się pomylić, albo spóźnić się ze złożeniem PIT w terminie, a kara nas nie minie. Nieważne czy jesteśmy geniuszami rachunkowo-fiskalno-matematycznymi, przeciętnym Kowalskim, szkolnym „humanistą”, czy nawet pospolitym idiotą. Nie mamy większego wyboru, jakoś musimy sobie z tym obowiązkiem poradzić.
Państwo musi wiedzieć wszystko o naszych zarobkach. Chyba że uprawiamy nierząd, to wtedy Fiskus dochodzi do wniosku, że pieniądze jednak potrafią śmierdzieć i to go nie interesuje. Przynajmniej do momentu, aż uzna, że możemy coś kombinować i zechce nam dowalić karnym podatkiem od dochodów z nieujawnionych źródeł.
Jest jednak nagroda. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, a z wyliczeń wynika, że nadpłaciliśmy nasz podatek, to państwo da nam zwrot podatku. Każdego roku Polacy czekają na niego z wytęsknieniem. Dla jednych to drobne, dla innych dodatkowa pensja. Jest tylko jeden mały problem, o którym urzędnicy nam nie powiedzą. To od samego początku nasze pieniądze, które Fiskus przetrzymuje u siebie przez co najmniej kilka miesięcy, a my nie mamy z tego ani grosza.
Nie prościej by było, gdyby państwo od razu powiedziało, ile z owoców naszej pracy chce dla siebie, pobrało tę kwotę i dało nam święty spokój? Albo gdyby zamiast zawracać nam i naszym pracodawcom głowę w ciągu roku, po prostu wydawało na koniec roku decyzję podatkową, ile mamy mu zapłacić? Byłoby. Właśnie dlatego powszechny podatek dochodowy wygląda tak, jak wygląda.
Zwrot podatku to tak naprawdę scam w najczystszej postaci
Podatek PIT spełnia dwie bardzo ważne funkcje, z których żadna nie jest korzystna dla obywateli. Przede wszystkim, dzięki deklaracjom podatkowym władza wie, skąd czerpiemy dochody, ile tego jest i czy przypadkiem nie kombinujemy czegoś przy ważniejszych podatkach. Przerzucenie na obywateli obowiązku ustalenia tego, ile mają w ogóle zapłacić państwu, to poświęcenie, które politykom przychodziło łatwo.
Zwrot podatku z kolei stanowi marchewkę na kiju dla wyborców. Nie zastanawiało was, drodzy czytelnicy, dlaczego obecna władza uparcie obniżała właśnie PIT, zamiast po prostu obniżyć podstawową stawkę VAT o parę procent? Nikt przecież nie zmusza Polski do utrzymywania jej na poziomie 23 proc. Kiedyś była niższa.
Fiskalnie wyszłoby oczywiście na zero, kwestia odpowiedniego dobrania stawki. Tyle tylko, że gdyby ceny sklepach spadły, to wyborca mógłby nie zauważyć, że państwo mu coś „dało”. Wysoki zwrot podatku raz do roku robi zupełnie inne psychologiczne wrażenie niż kostka masła potencjalnie tańsza o złotówkę. Trzeba przy tym przyznać, że politykom o wiele trudniej jest lansować się na obniżce podatków, nad którą nie mają całkowitej kontroli. Nie ma w końcu gwarancji, że sprzedawcy rzeczywiście obniżyliby ceny, gdyby władza nagle obniżyła VAT. Zwłaszcza jeśli akurat w grę wchodzi wysoka inflacja.
Nie da się ukryć, że kolejnym elementem wodzenia podatników za nos jest cały system ulg, odliczeń i preferencyjnych sposobów rozliczenia. Zamiast skonstruować daninę bezobjawową, ustawodawca co jakiś czas rzuca obywatelom koło ratunkowe w postaci specjalnych zasad opodatkowania, które są potencjalnie mniej upierdliwe od tych zwyczajnych. Oczywiście każe nam się z tego powodu cieszyć i sprawia wrażenie, jakby zrobił nam tym wielką łaskę.
Powszechny podatek dochodowy musi być prosty niczym konstrukcja cepa, ale też jasny i czytelny
Odwróćmy jednak na chwilę sytuację. Załóżmy, że powszechny podatek dochodowy płacony przez osoby fizyczne zniknął. Co teraz? Władza wciąż może, wzorem PRL-u, jakoś opodatkowywać dochody z pracy u ich źródła. Może również dodatkowo opodatkować konsumpcję. Możliwości uzupełnienia strat w budżecie państwa, jak już wspomniano, jest całkiem sporo.
W każdym przypadku zyskują zarówno pracownicy, jak i pracodawcy, nawet jeśli oddadzą państwu dokładnie tyle samo pieniędzy w ciągu roku. Przede wszystkim chodzi o czas i nerwy wiążące się z użeraniem się z jednym z wielu aspektów naszego systemu podatkowego. Równocześnie im mniej obowiązków zrzucamy na barki niekoniecznie do tego przygotowanych obywateli, tym mniejsze jest ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Tym samym zwykły pracownik może się cieszyć życiem a jego pracodawca zająć czymś pożytecznym, na przykład prowadzeniem swojej firmy.
Można jeszcze zrozumieć, że podatek VAT jest daniną stosunkowo skomplikowaną. Skonstruowano go z myślą o przedsiębiorcach, a więc o podmiotach mniej lub bardziej profesjonalnych. Powszechny podatek dochodowy, jeśli już koniecznie musi istnieć, powinien być możliwie jak najprostszy. Chodzi tutaj o sam mechanizm funkcjonowania podatku, nie o okrojenie obowiązujących ustaw podatkowych z definicji legalnych, norm interpretacyjnych i wszelkiej możliwej ochrony podatnika przed odrobiną złej woli po stronie aparatu fiskalnej opresji.
Dostrzegają to zresztą sami ustawodawcy, bo inaczej nigdy nie dostalibyśmy do ręku udogodnienia w postaci Twojego e-PIT-u. Nie wspominając nawet o wypełnianiu zeznania podatkowego przez urzędników Skarbówki. Nie jest to jeszcze poziom Estonii, ale Polska w ciągu ostatnich kilku lat bardzo poszła pod tym względem do przodu. Okazuje się, że można choć trochę ograniczyć problem. Nie pozostaje nic innego, jak pójść w tej kwestii o kilka kroków dalej.
Artykuł stanowi część cyklu „Wolność Gospodarcza„, prowadzonego na łamach Bezprawnika w ramach projektu komercyjnego realizowanego z Fundacją Wolności Gospodarczej. To założona w 2021 roku fundacja, której filarami jest liberalizm gospodarczy, nowoczesna edukacja, członkostwo Polski w Unii Europejskiej i państwo prawa. Więcej o działalności i bieżących wydarzeniach możecie przeczytać na łamach tej strony internetowej.